Forum Słowo Pisane Strona Główna

Liselotte [Z]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Proza
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Viga
natchniony pisarz


Dołączył: 08 Lut 2006
Posty: 188
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Dark Valley

PostWysłany: Czw 17:09, 25 Sty 2007    Temat postu: Liselotte [Z]

"Coś" pojedynkowe. Ech... nietypowe takie.
Warunki pojedynku:
Bohaterowie: dowolni / bez stworzeń tolkienowskich.
Uwagi: Coś o odnajdywaniu drogi. W tekście powinien się znaleźć fragment polskiej piosenki.
Z góry uprzedzam, że jest to wyrwane z kontekstu, bo opowiadanko to część większej całości książką (a właściwie serią) zwanej ^^
[link widoczny dla zalogowanych] - tam był pojedynek Wink

---------------------------------

Stoję sama przed wszystkimi tu
Stoję sama, rosnę w soli słup
Może trudno to zrozumieć, lecz
Bardzo proszę, idźcie sobie precz
( Łzy, "Gdy na was patrzę" )


Słońce już dawno schowało się za horyzontem. Nastał koniec tak przejmującego dla wszystkich kolejnego dnia egzystencji. Ulice powoli wyludniały się sprawiając, że w tej chwili nawet istota święta nie zechciałaby poruszać się po tak cichym, zapomnianym przez niebiańskie siły miejscu. Atramentowo-czarne niebo przyozdobione było miliardami maleńkich punkcików, które tworzyły gwiazdozbiory.
Ciemny cień poruszał się bardzo szybko między pojedynczymi kępkami krzewów. Nawet wprawne oczy wyglądających zza okiennic domów i obserwujących okolicę mieszkańców, nie byłyby w stanie zidentyfikować bliżej dziwnego obiektu. Jedyne, o czym mogli być przekonani wpatrujący się w nieznajomego osobnika ludzie to fakt, że opatulony był on od stóp do głów niemalże czarnym płaszczem, który doskonale spełniał rolę kamuflażu na tle mrocznego krajobrazu.
Dochodziła północ, a ona nadal nie spała. Włóczyła się ulicami światów, nie będąc do końca pewną, czego tak naprawdę w tej chwili oczekuje od innych, jak i od samej siebie. W gruncie rzeczy niewiele wiedziała na temat otaczających ją zewsząd dziwacznych stworzeń, zwanych bliżej “ludźmi”, a nie uśmiechało jej się bliższe ich poznawanie, zwłaszcza przy tak strasznie maleńkim zasobie informacji, jaki miał jej świat.
Zauważyła pustą ławeczkę. Jako, że była bardzo zmęczona, podeszła bliżej i z wyraźną ulgą usiadła. Westchnęła cicho. Sięgnęła dłońmi do szerokiego kaptura i jednym ruchem zsunęła go z głowy. Jej długie, rude włosy połyskiwały w dziwny sposób przy poświacie księżyca, zupełnie jakby były pozłacane. Duże, srebrne oczy mrugały co chwilę spod długich rzęs. Samotna łza spłynęła po jej policzku, mocząc kremowe futerko. Dziewczyna przetarła twarz wierzchem dłoni i spuściła głowę.
- Za co? - szepnęła cichusieńko.
Nienawidziła życia, z którym przyszło jej się zmierzyć. Nie potrafiła sobie poradzić w wielu okolicznościach, które wymagały pracy intelektu, a nie powoływania się na zbędne emocje. Wiele razy zadawała to pytanie zarówno sobie, jak i swym Władającym*, ale nigdy nie usłyszała jasnej odpowiedzi. Dlaczego znalazła się tam, w tym zapomnianym przez pozostałe światy oraz stworzenia miejscu? Dlaczego przyszło jej znosić życie, którym się tak bardzo brzydziła? Dlaczego padło akurat na nią?
To ostatnie pytanie jednak nie pozostawało rzucone na wiatr. Doskonale wiedziała, czemu musiała wstąpić w szeregi armii Zaccheusa. Odkąd bowiem pamiętała, jej ojciec - znany w okolicznych światach żołnierz, oficer oraz nienaganny dowódca - twierdził, że jego własne dziecko, choć jest córką, nie nadaje się do innej pracy jak tylko do włączenia w szeregi wojskowe.
Przeklinała każdy dzień, w którym budziła się rano i musiała znów spoglądać na poranione, wykrzywione twarze nieznanych sobie, ale bezbronnych królików**. Nie miał znaczenia fakt, że są niebezpiecznymi, praktycznie chorymi umysłowo rebeliantami, których pochodzenie także pozostawało wątpliwe. Czuła się odpowiedzialna za ich śmierć, a poczucie winy dławiło ją tak, że niemal nie była w stanie normalnie funkcjonować.
Wbrew pozorom była dobrym żołnierzem. Przynajmniej na tyle, na ile pozwalali jej na to Władający oraz własne emocje. Miała dobry stopień, inni wojskowi nie robili jej wielkich uwag, a i ojciec zdawał się być zadowolony. Wszystko wyglądało niemal idealnie do czasu, gdy...
Znów poczuła łzy pod powiekami. Zamrugała szybko oczami. Nie chciała płakać. Nie teraz, nie tutaj, nie tak. Wszystko wydawało się przecież takie piękne, takie...
Chore. Pozbawione wszelkich skrupułów.
I Granville też tak uważał, przypomniała sobie. Ale on wierzył w wolność... I możliwość walki z Władającymi. A przecież z nimi nie da się zwyciężyć!
Granville... Jej starszy, nieco roztrzepany, ale pogodny brat. Zawsze potrafił ją pocieszyć, ilekroć była smutna. “Nie martw się, Lis - mawiał - zawsze istnieje jakieś wyjście, skoro jest wejście”. Nie narzucał innym swej woli, a mimo to uważano go za swego rodzaju bohatera - kogoś, kto zawsze będzie w stanie wydostać siebie i innych z największych nawet tarapatów.
A jednak ten jeden, jedyny raz mu się nie powiodło , przeszło jej przez myśl. I nawet Lucia, ta piękna, kochana, zawsze wszystko wiedząca Lucia nie wiedziała jak mu pomóc i zaradzić katastrofie. A potem było już za późno.
Powiadano, że sam popełnił samobójstwo w przypływie rozpaczy. Liselotte nie wierzyła w to ani przez chwilę. Granville nie był na tyle słabym żołnierzem, aby w obliczu klęski - a nawet skrajnej rozpaczy - uczynić coś takiego. Sama Amanda, jego własna dziewczyna, nie wywoływała w nim choćby cienia uczucia, więc czemu miałby się załamać słysząc o śmierci ojca?
Ale rebelia... Tak, dziewczyna nie miała wątpliwości, że to właśnie o nią chodziło. Wolność - tylko za to walczył jej brat; tylko dlatego wciąż tkwił w szeregach armii Zaccheusa i nie przyłączył się do walczących o równouprawnienie.
Jej kochany, zawsze spokojny i opanowany starszy brat...
Posłyszała jakiś hałas w krzakach nieopodal i uniosła zdezorientowana głowę. Poczęła nasłuchiwać uważnie każdego dźwięku. Mimowolnie sięgnęła dłonią do pasa i uchwyciła mocno rękojeść swego miecza - gotowa w każdej chwili wysunąć ostrze, aby zaatakować potencjalnego przeciwnika. Ku swemu najszczerszemu zdumieniu jednak zobaczyła maleńki, złotawy punkcik wyskakujący niczym burza zza kępy liści. Wzdrygnęła się mimowolnie, ale nie wydała żadnego dźwięku.
Niewielkie, może kilkucentymetrowe stworzonko zbliżyło się do niej i bezceremonialnie usiadło na jej ramieniu. Liselotte nie mogła ujrzeć jego twarzy, lecz była niemalże pewna, że ma do czynienia z Fay Ian - wścibskim, nieco dumnym elfikiem, który nie przepuszczał okazji, by jej gdziekolwiek towarzyszyć. Prawdę powiedziawszy, tego wieczoru miała nadzieję, że uda jej się wymknąć i pobyć trochę samotnie. Niestety - nadzieja matką głupich, jak się okazuje, mając u swego boku niechcianego towarzysza.
- Uciekłaś mi, Lis - powiedziała z wyrzutem Fay. - Myślałam, ze zachowasz tyle oleju w głowie, by wiedzieć, że jako twój elf-stróż***...
- ... możesz mnie znaleźć niemal wszędzie - zakończyła gorzko króliczka. - Tak, tak. Wiem, Fay. Chciałam się oderwać od tego wszystkiego.
- Przy ludziach? - Nie dowierzała elfka. - Rozum postradałaś kompletnie, Liselotte Andrew! Te stworzenia...
- Mają takie samo prawo do życia jak ty! - warknęła Lis. - I nie obchodzi mnie zdanie oraz nauka Zaccheusa. Mogę być w jego armii, ale to nie znaczy, że muszę myśleć jak on.
- Tego właśnie oczekuje - zauważyła Fay. - Inaczej pójdziesz pod sąd, wiesz?
- Jego sąd? - żachnęła się dziewczyna. - Nie, dziękuję. Od razu mnie powiesi!
- Właśnie dlatego musisz siedzieć cicho! - krzyknął elf. - Zrozum to, Lis!
- Jeśli przyszłaś tylko po to, by mnie pouczać...
- Nie, Lis. - Fay sprawiała wrażenie zrezygnowanej. - Zaccheus zbiera armię, aby uderzyć na Dover.
Liselotte zamrugała zdumiona oczami. Nie była pewna, czy to co słyszy jest jawą, czy też snem. Dover - jedna z najpotężniejszych korporacji światowych posiadała wojsko znacznie przewyższające możliwości nawet kogoś pokroju Zaccheusa Bastiana. Uzbrojeni po zęby, wiecznie szkoleni i przyuczani do mordowania żołnierze nie mogli się równać z rozbitymi, małymi oddziałami króliczej rasy. Tak przynajmniej uważała młoda dziewczyna.
Po chwili, która wydawała się być wiecznością, Fay wypowiedziała na głos to, co myślały obie:
- Zaccheus oszalał.
- Uważasz, że mamy szanse? - Nie zrozumiała Liselotte.
Elfka westchnęła i wzruszyła ramionami.
- Utrzymać się przy życiu przez kolejne dwa dni? - mruknęła. - Może, nie wiem. Na pewno nie zwyciężymy, Lis. Nigdy nam się to nie uda i Zaccheus doskonale o tym wie.
- Jeśli wie, to czemu chce się na to porywać?
- Bo traci kontrolę! - wykrzyknął elf-stróż. - Nie widzisz tego? Po zdradzie Granville'a coraz większa liczba żołnierzy stawia na dezercję! A on? Jak myślisz, Lis, co zrobi? Przyzna, że upada jego władza, czy też postara się stworzyć jak największą armię i będzie udawał, że tak właśnie miało być albo jego to po prostu nic nie obchodzi?
- Nie chcę umierać, Fay - szepnęła króliczka.
- To nie umieraj - zasyczała jej towarzyszka. - Och, Liselotte! Ty naprawdę jesteś córką Tytana, siostrą Granville'a?
Wojowniczka nie bardzo rozumiała, do czego zmierza jej znajoma.
- Co proponujesz? - Ukryła twarz w dłoniach.
Fay wstała z ramienia dziewczyny i podleciała do jej ucha. Bardzo cicho, aby nikt prócz tamtej jej nie usłyszał, szepnęła:
- Dezercję do rebelii.

*

Tak niewiele mogę przecież dać
Mimo tego, każdy wciąż chce brać
Nie wiem, czego tak zazdroszczą mi
Nie wiem, czemu wśród nich jesteś Ty
(Łzy, “Gdy na was patrzę”)


- Czy dobrze zrozumiałem? Chcesz się przyłączyć do naszego grona?
Młoda króliczka westchnęła cicho. Wiedziała, że jeśli się zgodzi, nie będzie już miała odwrotu. Wiedziała, jak trudno jest przetrwać, kiedy musi się zważać na każdego żołnierza z armii Zaccheusa, ale równocześnie zdawała sobie sprawę, że jeśli tego nie uczyni to pozostanie na zawsze więźniem tyrana. I nikt nie wspomni, że kiedyś istniała; nikt nie powie, że była dzielna, że walczyła w słusznej sprawie. A przecież już od jakiegoś czasu nic nie trzymało jej w tamtych szeregach...
Podniosła dumnie głowę i spojrzała na wysokiego, barczystego człowieka stojącego przed nią. Nie znała dobrze tej rasy, widok nieowłosionej skóry wciąż wywoływał w niej lekki niepokój. Chcąc jednak pozostać w tym miejscu, musiała podporządkować się rozkazom każdego, kto był od niej ważniejszy rangą. Nawet, jeśli byli to także ludzie.
- Tak - wyszeptała schrypniętym głosem. - Chcę się przyłączyć do waszego grona.
Nieznajomy mężczyzna zmierzył ją z rezerwą, ale kiwnął potakująco głową.
- Wobec tego musisz złożyć przysięgę - powiedział.
Jakby na znak swych słów, machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Po chwili nadbiegł niski, korpulentny królik, który, ku zdumieniu Liselotte, w swej dłoni trzymał ogromny, metalowy hak. Skłonił się nisko przed człowiekiem. Jego twarz przypominała świński ryj, przez co napawał dziewczynę jawną niechęcią i odrazą.
- Shon, czy rozgrzałeś dokładnie hak? - spytał zimno mężczyzna.
Królik potwierdził ruchem głowy.
- Bardzo dobrze - pochwalił przywódca. - Zatem daj mi go teraz.
Króliczce wydawało się, że na moment w oczach jej rodaka błysnęło coś na kształt strachu i niedowierzania. Wszystko się ulotniło, gdy człowiek stanowczym ruchem ręki wyszarpnął mu narzędzie. Podwładny skulił się nieznacznie i czym prędzej odbiegł.
- Nie ruszaj się - odezwał się do niej nieznajomy. - Złożysz przysięgę. - To powiedziawszy, zbliżył hak do jej odsłoniętego ramienia.
- Co pan robi? - przeraziła się, próbując wyrwać rękę z uścisku mężczyzny.
Na próżno zdały się jej wszelkie próby - rozgrzany, metalowy hak dotknął w końcu jej sierści, a następnie dotarł do skóry. Dziewczyna krzyknęła cicho, czując ból w oparzonym miejscu. Po chwili wszystko ustało, a ona poczuła chłód w okolicy rany. Uzmysłowiła sobie, że człowiek przyłożył do jej ciała bardzo zimny, lecz bliżej nieokreślonego kształtu przedmiot. Oblał ją pot, ale nie zważała na to. Było jej tak dobrze...
- Powtarzaj za mną - usłyszała jak przez mgłę głos przywódcy. - Złożysz przysięgę wierności rebelii.
Kiwnęła zdezorientowana głową. Tak dobrze...
- “Ja, była wojowniczka w armii Zaccheusa Bastiana...”
- “J-ja, była wojowniczka w armii Zaccheusa Bastiana...”
- “ślubuję uroczyście...”
Gdy przysięga wreszcie dobiegła końca, dziewczyna na nowo się ocknęła. Zamrugała zdumiona oczami. Starała się przypomnieć sobie słowa, które wypowiadała, ale na próżno. Miała wrażenie, że posiada czarną dziurę zamiast wspomnień. A to wcale jej się nie podobało.
Odwróciła się, chcąc zapytać człowieka o ten stan. Otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się wokoło.
Jej przywódcy już nie było.
Opadła znużona na kolana i załkała.
- W co ja się pakuję? - jęknęła.

*

Gdy na was patrzę, ogarnia mnie wstręt
Gdy na was patrzę, czuję się źle
Gdy na was patrzę, noc zmienia się w dzień
Koszmarny dręczy mnie sen
(Łzy, “Gdy na was patrzę”)


- Lis, pora ruszać.
- Nie chcę.
- Musisz, Lis. No dalej, idź.
- Nie chcę, Shon! Co to za walka, kiedy i tak przegram?
- Nie ważne, czy ty przegrasz Lis.
- Więc co jest ważne, Shon, jeśli nie marzenia?
- Marzenia są ulotne. Ważne, kto wygra.
- Czemu?
- Bo zwycięstwo Zacccheusa będzie niczym nasza śmierć, a zwycięstwo Alexandra niczym nasza katorga.
- Może lepiej pozwolić wygrać Zacchceusowi?
- Nie wolno ci tak myśleć, Lis. Życie zawsze jest największym darem.
- Nawet od Alexandra? Nie, Shon. Nie chcę jego litości.
- Litość? Przecież on nie zna tego słowa, Lis. On walczy po to, by pokonać Zaccheusa. A poddani są mu potrzebni do stworzenia nowego ładu i porządku w światach.
- Boję się, że nie podołam, Shon. Tak strasznie trudno jest się godzić na to wszystko.
- Wiem, Lis. Ale Pomyśl sobie, że nie jesteś jedyną istotą, która staje przed tym wyborem.
- Właśnie dlatego to wydaje się takie bezsensowne.
- Alexander...
- Alexander! Ty go bronisz, bo się boisz, Shon. To nie jest własna wola. A ja... ja go nienawidzę, rozumiesz? Kiedyś wydawał mi się niemal bogiem, który zstąpił na nasz padół.
- A dziś uważasz go za kolejnego tyrana, który jest chory umysłowo?
- Właśnie. To chyba przymiot wielkich wodzów: choroba umysłu.
- Och, nie wszystkich, Lis. Ale idź już, Alexander będzie wściekły.
- Teraz nawet jego gniew mnie nie obchodzi.
- A co cię jeszcze obchodzi, Liselotte?
- Wolność, Shon. Wolność, za którą walczył mój brat i o której naiwnie u boku Zaccheusa marzył mój ojciec. Wolność... O niej marzyła mama, gdy żołnierze Bastiana bez skrupułów ją gwałcili. Myślisz, że nie należy wierzyć w coś takiego?
- Nie, tego nie powiedziałem. Uważam, że wolność to utopia, Lis. Masz dwie drogi, z których jedna jest gorsza od drugiej. Dlatego musisz wybrać tą, którą warto twoim zdaniem kroczyć.
- Droga Zaccheusa bądź Alexandra? A cóż to za wybór, Shon?
- Innego nie ma.
- A gdyby tak... stworzyć nową rebelię? Ale taką, która walczyłaby o równouprawnienie i pokój.
- Pax melior est quam iustissimum bellum.
- Słucham?
- Pokój jest lepszy od najsłuszniejszej wojny. Obawiam się jednak, że ta wojna nie przyniesie pokoju w taki sposób, w jaki go oczekujesz.
- Ależ, Shon...
- Czasem lepiej jest przegrać, niż mieć na rękach za dużo krwi.
- Więc co mam robić?
- Walcz, Lis. Walcz tak długo i tak zaciekle, jak tylko potrafisz.
- Przeciw komu?
- Przeciw sobie samej.
- Jak to?! Nie można walczyć ze sobą.
- Nie ciałem, Lis. Nie ciałem, a umysłem i sercem.
- Umysł mówi, że powinnam stanąć po jakiejś stronie. Serce się buntuje. Ono szuka spełnienia marzeń.
- Marzenia spełniają się tylko w snach.
- Mama mówiła, że jeśli się bardzo czegoś pragnie...
- To tylko słowa przeciw czynom, Lis. Biegnij do bitwy.
- Mam biec do obcej bitwy, skoro jeszcze nie wygrałam tej własnej?
- Prawda. Zatem stocz ten bój jak najszybciej.
- Mama mówiła, że każdy ma serce. Dobre serce.
- Zaccheus też? I Alexander?
- Nie wiem... Twierdziła, że zło jest wynikiem tego, czego stworzenia nie mogą osiągnąć własnymi siłami. Bo są zbyt słabe i polegają na innych.
- I ty w to wierzysz, Lis?
- Ja już nie wiem, w co wierzę, Shon. Mam pustkę wewnątrz. Ojciec i brat...
- Och, rodzina. Idziesz za tym, za czym oni szli, Liselotte. A powinnaś choć raz spróbować podążyć tam, gdzie sama chcesz.
- Ja nie wiem, gdzie chcę iść. Nie umiem sobie z tym poradzić.
- Umiesz, Lis. Tylko musisz uwierzyć we własne siły.
- Ale... jestem taka słaba. A oni... oni byli silni.
- Nie, Lis. Oni myśleli, że uda im się zrealizować tą jedną, jedyną rzecz. Ale pomylili się. Nie potrafili zrozumieć, że czasem trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i umieć powiedzieć “dosyć”, a następnie zmienić drogę. Oni swoją ścieżką kroczyli do końca.
- Więc? Mam zawrócić? Mam iść do Zaccheusa? Nawet go nie znam! Na oczy nie widziałam!
- Och, Lis. Nie. Ale czasem trzeba rezygnować z marzeń.
- Czy to znaczy, że one się nie spełniają?
- Czasem się spełniają. Ale tylko wtedy, kiedy ktoś temu pomaga. Same z siebie nie ujawnią się. Liselotte, życie to nie bajka, która zawsze zakończy się happy endem. Często koniec jest tragiczny.
- A jeśli i mnie taki koniec czeka? Co wtedy? Umrę na służbie komuś, kogo nienawidzę? Tak? To chcesz powiedzieć, Shon?
- Masz tylko dwie drogi.
- Jak wybrać, skoro obu nie chcę?
- Nie masz większego wyboru.
- A co, jeśli znajdę trzecie wyjście?
- Żaden z NICH na to nie pozwolił podwładnemu.
- Bo straciłby kontrolę?
- Bo mogłoby się okazać, że ktoś jest od nich lepszy, sprytniejszy. Zobaczyliby, że są nikim, a to mogłoby sprawić, że by przegrali.
- Shon? Ja znajdę trzecią ścieżkę.
- Powodzenia, Lis. Powodzenia.
*

Muszę kłamać, by zachować twarz
Muszę kłamać, taka chcą mnie znać
Cicho płaczę, gdy nie widzi nikt
Oczy gasną, uśmiech dawno znikł
(Łzy, “Gdy na was patrzę”)


Dźwięk rogu niósł się po polu bitwy. Znak, że walka właśnie się rozpoczęła. Tysiące stworzeń wyległo na polanę, by podporządkowując się rozkazom przywódców - napierać na wroga, ciąć, rozrywać i umierać. Uzbrojeni po zęby, z minami niczym chmury burzowe, nie odzywając się do siebie ani słowem, wciąż czekali na znak do ataku. Czekali, niczym lalki, za których sznurki pociągali Alexander oraz Zeccheus.
Tak przynajmniej uważała Liselotte, obserwując wszystkich z uwagą. Co jakiś czas prychała zniesmaczona. Ukryła się za pobliska skałą, aby mieć dobry widok na pole walki. Nie była tchórzem - co to, to nie! Wychodziła jednakże z założenia, że bez sensu będzie umierać, jeśli zwycięży strona przeciwna. W swoich planach miała dołączenie do tej armii, na której stronę przechylałaby się szala zwycięstwa.
Banda pozbawionych marzeń idiotów, pomyślała. Pomimo wielu rozmów z Shonem, nadal nie rozumiała powodów, dla których miałaby wybierać którąkolwiek z tych stron. Brzydziła się zarówno Alexandrem, jak i niewidzianym nigdy wcześniej Zaccheusem. Królik przeciw człowiekowi - ambicja przeciw ambicji. I nikogo, kto chciałby powstrzymać rzeź; nikogo, kto chciałby się wybić. Z wyjątkiem niej - Liselotte Andrew, córki wielkiego Tytana i pięknej wojowniczki - Diany.
Pochłonięta rozmyślaniem, ledwie zdołała usłyszeć trzykrotne dęcie w róg - znak, że rozpoczyna się atak. Spoglądała z obojętnością na napierających na siebie żołnierzy. Nie czuła żalu czy bólu - raczej smutek, że tyle tak silnych istot nie jest w stanie postawić się swoim władcom. Są gotowi żyć i umierać na każde skinienie tych, którzy nie mają prawa panować nad nimi.
Zauważyła Shona.
Za późno na jakikolwiek ruch - już padał pod nawałem cięć ze strony przeciwnika. Poczuła łzę płynącą po jej policzku. Kochany, nieco strachliwy Shon - jedyny królik, który był w stanie do czegoś ją przekonać. Jedyny, który potrafił sprawić, że jej serce nadal chciało bić.
Kiedyś, w przypływie swej naiwności wierzyła, że kocha swego rodaka całym sercem tak mocno, jak mocno kobieta może kochać mężczyznę. Teraz te myśli sprawiały, że chciało jej się śmiać. Owszem, lubiła gdy zawsze ją pocieszał, ilekroć była zasmucona. Kochała jego głos, bo dobrze wiedziała, że w obecności tego mężczyzny nic jej nie grozi. Ale czy zwyczajne przywiązanie, a nawet sympatię, można nazwać po prostu bezgraniczną miłością?
Pokręciła głową. Nie, zdecydowanie go nie kochała. Tak też i jego śmierć jej nie zaskoczyła. Ciało leżące w kałuży krwi, stworzenia po nim depczące - to wszystko wydawało jej się jedynie bajką, nieznaczącą częścią w tej wielkiej układance życia.
Postanowiła skupić się bardziej na walczących, zamiast rozmyślać o kimś, kogo i tak już nie ma.
Rozejrzała się zdezorientowana po okolicy. Tylko gdzie ona miała szukać kogoś, kogo zwano Zaccheusem?

*

Kiedy w nocy gasną światła miast
Wtedy w nocy piszę list do gwiazd
(Łzy, “Gdy na was patrzę”)


Noc. Chłód. Cisza. Takie przejmujące, dotkliwe zimno.
Ciche pojękiwania rannych, którzy wkrótce i tak będą martwi.
A wśród nich wszystkich ona - z połamaną ręką, wieloma sińcami, ale żywa.
Kroczyła wśród tłumu rozlokowanego po ulicach na najbardziej lichych szmatach, jakie kiedykolwiek przyszło jej widzieć. Obolali, zmaltretowani, umierający...
Łza zakręciła jej się w oku, ale szybko otarła ją wierzchem dłoni. Nie mogła się rozkleić - nie tutaj, nie teraz, nie tak... Choć nic innego praktycznie nie pozostawało.
Przeklinała samą siebie w duchu. Patrząc teraz, z perspektywy tych kilku godzin, które minęły od wielkiej bitwy, zastanawiała się, po co obmyśliła cały swój plan. Dla pamięci potomnych. Dla zwycięstwa, które i tak nie nadejdzie. A przecież, gdyby zdecydowała się walczyć jak reszta dużo wcześniej... Przecież wtedy mogłaby uratować nawet Shona. I nikt nie powiedziałby, że stchórzyła.
Przystanęła nad jakąś kobietą z ludzkiej rasy. Odzienie rannej zdawało się być bardzo brudne, choć nie tak mocno, jak sama twarz nieznajomej. Liczne sińce i cięcia były niczym w porównaniu z połamanymi obiema nogami, niemal oderwaną ręką i brakiem jednego oka. Liselotte nie miała najmniejszych wątpliwości, że bez pomocy lekarskiej ta kobieta umrze. I może nie byłoby w tym nic wielkiego - w końcu na wojnie trzeba ponosić ofiary - gdyby nie fakt, że do umierającej tuliła się maleńka, może siedmioletnia dziewczynka. Jej długie blond włosy były strasznie potargane, a tkwiące w nich całe mnóstwo pyłów, z trudem pozwalało na ukazanie właściwego koloru kosmyków. Wystrzępione szmaty, służące zapewne jako ubranie, nosiły na sobie ślady wielu smarów oraz bliżej nieznanych Lis substancji. I jedyne, co w tej wychudzonej, pobladłej twarzy zdawało się być wciąż żywe, to piękne, błękitne oczęta błyszczące niczym gwiazdy na nocnym niebie.
Króliczka przyklękła, wzruszona widokiem tych dwóch postaci. Starsza kobieta spojrzała na nią jednym okiem i na moment jej twarz rozjaśnił delikatny uśmiech. Liselotte poczuła, że coś ściska ją w okolicach serca i nim się spostrzegła - odwzajemniła gest.
- Jak ci na imię, malutka? - zwróciła cię w końcu do dziecka.
- A-Ariadne - wyjąkała dziewczynka.
- Cześć, Ariadne. Ja jestem Lis. Gdzie twój tatuś?
Maleńka istotka spuściła swoją główkę.
- Tatuś jest tam, daleko - pokazała rączką w bliżej nieokreślonym kierunku - a mamusia umarła kilka miesiączków temu. Ciocia Sabine też umiera, prawda? - spytała z najwyższym spokojem.
Liselotte na chwilkę zaniemówiła.
- Tak, malutka - szepnęła w końcu. - Czy twój tatuś... on...
- On jest w tamtej armii.
- Dlaczego? - Nie rozumiała Lis.
Ariadne wzruszyła ramionami.
- Nie wiem - przyznała swoim dziecinnym głosikiem. - Tatuś powiedział, że on wierzy temu drugiemu panu, a nie naszemu. Bo ten drugi pan pozwala odejść jak ktoś chce.
- Zaccheus? - Nie dowierzała króliczka. - I twój tatuś chce walczyć przeciw wolności?
- Ja nie wiem! - jęknęło dziecko. - Tatuś mówił, że on walczy o wolność. Że tamten pan obiecał równość czy coś takiego.
- Tęsknisz za tatusiem?
- O, tak! - wykrzyknęła mała. - Bardzo! Ale tatuś powiedział, że nie wróci, póki ten drugi pan nie wygra. Czemu on nie wygra? Co?
Liselotte zamyśliła się.
- Bo nie umie. Jest słaby - stwierdziła.
- Nasz pan też jest słaby, a nie przegrał! - pisnęła Ariadne.
Dziewczyna westchnęła zrezygnowana. Jak małemu dziecku wytłumaczyć, że nic, co jest logiczne, teraz już się nie przyda? Jak pokazać, że wszystko zależy od losu?
- Wierzysz, że tatuś wróci? - odezwała się mała istotka. - Tatuś zawsze mówił, że nadzieja umiera ostatnia. Co to znaczy? Powiedział, że jeśli ktoś nie ma marzeń, to nie żyje tak prawdziwie. To prawda?
Króliczka zamrugała zdezorientowana oczami.
- Nie wiem, Ariadne - mruknęła.
Przez jej głowę przelatywało tysiące myśli. Nadzieja... A czy ona jeszcze ma coś takiego w swym sercu? Szczerze w to wątpiła... Zaraz jednak się zreflektowała. I co z tego, że sama już nie umie wierzyć? Co z tego, że nie ma marzeń, za które może walczyć?
Spojrzała kątem oka na młodszą dziewczynkę i uśmiechnęła się.
- Wróci, Ariadne - powiedziała w pewnej chwili. - Przysięgam na moje życie, że twój tatuś wróci.
To powiedziawszy, wstała i ruszyła dalej między rannymi.
Nie miała własnej nadziei i marzeń, ale co z tego? Ariadne je miała.
A dla tego małego dziecka warto walczyć.
Liselotte po raz pierwszy od dawna poczuła, że ma po co żyć.
Ma wyraźny cel.

*

Liselotte, znów ukryta za swoim kamieniem, obserwowała od niechcenia przebieg bitwy.
Rozglądała się natomiast uważnie po polu, chcąc za wszelką cenę odnaleźć Alexandra. Ten człowiek był jej niezbędny do wykonania kolejnego, tym razem najważniejszego w jej życiu planu. W duchu dziękowała wszelkim siłom ziemskim oraz niebiańskim, że nikt nie robił jej wymówek, gdy na kilka chwil przed walką opuszczała obóz. Pamiętała bowiem co się działo, gdy ostatnim razem tak uczyniła. Zdumione, tudzież rozzłoszczone i patrzące na nią obwiniająco spojrzenia wciąż śniły jej się po nocach. I ten wizerunek Shona konającego od tylu cięć...
Potrząsnęła głową, chcąc odgonić od siebie złe myśli. Wtedy może jej się nie udało, ale teraz już wiedziała, co musi zrobić. Nie miała odwrotu. Jeśli znów się nie pojawi, wszyscy obwołają ją zdrajcą bądź tchórzem, czego za nic w światach nie pragnęła. Poza tym istniała jeszcze maleńka Ariadne, której przecież króliczka wyraźnie obiecała, że sprawi, że jej tatuś wróci. A istniał tylko jeden sposób, by zaradzić tej przeklętej wojnie.
- Shon, chyba znalazłam trzecią drogę - mruknęła pod nosem.
Odetchnęła z ulgą, dostrzegając wreszcie znajomą, ludzką twarz. Zauważyła dodatkowo, że Alexander walczy z nieznanym jej królikiem. Uśmiechnęła się leciutko. Bingo, pomyślała.
Właśnie trafiła w dziesiątkę.
Nie zważając na tysiące walczących wokół istot, jednym szybkim susem wyskoczyła zza głazu i niczym burza pognała w stronę pagórka, na którym walczyli jej dwaj odwieczni wrogowie - Alexander Fabian oraz Zaccheus Bastian. Dostrzegła wprawdzie, że kilka istot przerwało walkę i poczęło przyglądać się jej ze zdumieniem, ale zbagatelizowała to. Nie mogła przegrać, nie teraz, kiedy wreszcie była tak blisko...
Wskoczyła między dwóch mężczyzn. Ci, nieco zdezorientowani, odsunęli się w pierwszej chwili. Korzystając z ich zaskoczenia, dziewczyna wyciągnęła w górę swe ręce i poczęła szeptać formułę zaklęcia. Nie mogła się pomylić, dobrze o tym wiedziała. Wystarczyłoby maleńkie przekręcone słowo i pogrzebałaby wszystkie istoty na wieki.
Jej oczy zdawały się płonąć ogromnym blaskiem, gdy wreszcie jasny snop światła wystrzelił z obu dłoni i pognał z zadziwiającą szybkością ku niebu. Alexander, który już zaczął budzić się z letargu, próbował zaatakować młoda króliczkę, ale ta zwinnie odsunęła się i chwyciła go niepostrzeżenie za rękaw szaty. Drugą ręką dotknęła ubrania Zaccheusa. Mężczyźni wpatrywali się w nią kompletnie zdezorientowani.
Obejrzała się po raz ostatni na polanę i walczące na niej stworzenia.
- Za wolność - szepnęła.
Z całej siły pociągnęła swych wrogów. Świat jakby zamarł na chwilę, przyglądając się rozgrywającej się scenie. Młoda króliczka wzleciała wysoko ku niebu, przez cały czas taszcząc za sobą dwa wielkie, męskie cielska. Widziała doskonale cel swej wędrówki - granatowo-czarny wir w samym centrum błękitnego nieba.
Nie bała się, choć wiedziała, że tam, dokąd zabiera przywódców nie będzie lekko.
Wiedziała też, że nie wróci już do normalnego życia. Ale taka była cena sławy, czyż nie?
Każdy bohater wie, że prędzej czy później będzie musiał się poświęcić, aby w przyszłości kolejne pokolenia różnych stworzeń z czcią wymawiały jego imię i opowiadały nawzajem dzieje tej jednej istoty.
I Liselotte Andrew, kiedy tak mknęła przez niebo ku swemu przeznaczeniu, także wiedziała, że robiąc to wszystko, na stałe zapisze się w pamięci potomnych. Lecz nie dlatego to robiła.
Gdzieś głęboko, w sercu zagubionej niegdyś króliczki pojawiło się dziwne uczucie: Duma.
Była dumna ze swego czynu, gdyż wiedziała, że uczyniła wszystko, by spełnić marzenie maleńkiej Ariadne. Wojna się skończy, gdy nie będzie przywódców, a wtedy maleńka buzia dziewczynki znów będzie pogodna i promienna.
Bo będzie wolna i kochana.
Marzenie? Tak, Liselotte miała marzenie, wbrew temu, co sama twierdziła.
Chciała dać wolność tym, którzy zbyt długo pozostawali zniewoleni. Komuś takiemu jak Ariadne.
I choć daleka była droga króliczki do celu, będąc już prawie u kresu swych dni w światach zrozumiała, że tak naprawdę przez cały czas miała w sercu nadzieję.
Bo tak naprawdę... Czy zrobiłaby cokolwiek, gdyby jej nie posiadała?

*

Dziś zaś, gdy minęło już tako wiele, wiele lat od odejścia tej tak znamienitej istoty, stworzenia nie pamiętają, kim była. Wielu nie zdaje sobie sprawy, że istnieje w światach tylko dlatego, że był kiedyś ktoś, kto wierzył w wolność, równouprawnienie i możliwość wyboru.
Ktoś, kto do końca był wierny własnym zasadom.

I choć nie znałam osobiście Liselotte Andrew, mogę z dumą powiedzieć, że w moich żyłach płynie krew bohaterki. Nie, bynajmniej nie dlatego, że łączą nas rodzinne więzy, bo przecież Lis nie posiadała własnego dziedzica.
Sądzę jednak, że jest ona patronką każdego, kto bez wahania będzie gotów pójść w ogień w imię swych racji i nie cofnie się nawet wtedy, gdy wszyscy inny okażą się zbyt słabi, by dalej brnąć.
Bo prawdziwie wolny jest ten, kto wie, czego naprawdę w życiu chce.


Amelia Ewelyn Flash
12 grudnia 2249 r.
Świat Mountain


___________________________

* Władający - inna nazwa panów, władców, wymyślona przeze mnie na potrzeby opowiadania.
** króliki - no comments.
*** elf-stróż - stworzonko sprawujące swego rodzaju pieczę nad danym "dużym stworzeniem". Dzięki połączeniu umysłowemu ma możliwość wyśledzenia tego, którym się opiekuje, gdziekolwiek istota by się nie znalazła.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Gryfica
mistrz pióra


Dołączył: 27 Paź 2006
Posty: 477
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z poprzedniego wcielenia

PostWysłany: Sob 12:18, 10 Lut 2007    Temat postu:

Według Mnie tekst jest bardzo dobry. Pokazuje co to znaczy poświęci się dla dobra sprawy.
Ale szkoda, ze nie umieściłaś jakiegoś opisu jak wyglądają te "króliki". Chyba, że to były normalne króliki, ale z Twoich opisów można było wywnioskować, ze raczej nie^^. Lubię sobie wyobrażać postacie o których czytam, a jak nie ma opisów, to moja wybujała wyobraźnia daje o sobie znać Very Happy .
Ale ogólnie tekst jest (według Mnie) bardzo pomysłowy. Błędów nie będę wytykać, bo to nie dla mnie…
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Proza Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin