Forum Słowo Pisane Strona Główna

"Gdziekolwiek jesteście..." (całość)

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Proza
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
JL
pisarz - amator


Dołączył: 04 Lis 2006
Posty: 14
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ciałem Miasto Absurdu, duszą - Wieś

PostWysłany: Sob 20:04, 04 Lis 2006    Temat postu: "Gdziekolwiek jesteście..." (całość)

Od autorki: To fragment mojej powieści, "Siedem lat na Monachium". Uznalam, że jako odrębny tekst też dobrze się sprawdza, więc daję go tutaj. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko?

Kuchnia niewielkiego mieszkania w berlińskiej kamienicy z pewnością mogła uchodzić za najbardziej przytulne pomieszczenie w całym tym lokum. Górna połowa ścian pokryta była kremowymi kafelkami, gdzieniegdzie tylko lekko już poszarzałymi. Naprzeciw wejścia znajdowało się zasłonięte jasnozielonymi zasłonami okno. Na parapecie w najlepsze rosły dwa kaktusy oraz drzewko cytrusowe, którego przynależności do konkretnego gatunku nie znała nawet właścicielka domu. Od czasu do czasu ponoć zakwitało, jednak lokatorka mieszkania nie miała okazji naocznie się o tym przekonać. Podążając dalej wzdłuż ściany przeciwległej do futryny bez drzwi, przesłoniętej jedynie kilkoma pionowymi rzędami koralików, można było natknąć się na wciśniętą w kąt kuchni szafkę, dość dużą, za to jedyną w tym pomieszczeniu. Trochę oddalony od niej był kwadratowy stół wraz ze spoczywającym na nim kraciastym obrusem i poustawianymi dookoła trzema drewnianymi taboretami. Po drugiej stronie, wzdłuż prostopadłej do okna ściany, stały rzędem: staroświecka kuchenka gazowa, posiadająca nie do końca sprawny piekarnik, zlewozmywak, skrywający w szafce pod umywalką kosz na śmieci w postaci jaskrawożółtego wiadra oraz niska lodówka, do której nie dało się mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń, poza tym, że od czasu do czasu sama – z własnej, nieprzymuszonej woli – się rozmrażała. Powyżej wisiały rozmaitych gabarytów, kolorystki oraz przeznaczenia garnki, zajmując tym samym przymocowane do ściany haki. Nad wszystkim zaś górowała olbrzymia lampa, czerwona w białe kropki, przywodząca na myśl gigantycznego muchomora, odwróconego do góry nogami. Pomimo tego dość nietypowego wystroju, a może właśnie dzięki niemu, Anila lubiła tu przesiadywać. Ta kuchnia miała duszę, mówiąc językiem poetów bądź też ludzi uduchowionych. Sprawiała wrażenie, jakby żyła własnym życiem, niezależnym od szaleńczego pędu, wyścigu szczurów, trwającego gdzieś na zewnątrz. Dawała wyciszenie, pozwalała odpocząć od zgiełku wielomilionowego miasta. Byle tylko nie otwierać okna, nie czynić nic, co wprowadziłoby hałas szarej codzienności do jedynego miejsca, które dotąd potrafiło mu się oprzeć. Czy należy więc dziwić się, że załamana wszystkim i niczym Anila wybrała na swą ostoję właśnie kuchnię?
Piła właśnie trzecią filiżankę gorzkiej herbaty, wpatrując się bezmyślnie w owe wiszące bez ładu i składu garnki i zastanawiając się, zupełnie zresztą niepotrzebnie, czy nie ułożyć ich w jakimś określonym porządku. Gorączkowo szukała zajęcia, mniejsza już o to, jakiego, które pozwoliłoby jej się oderwać od ciężkich myśli. Nadal miała mdłości, czemu zbytnio się nie dziwiła, choć z pewnością jej przeszkadzało. Bardziej przejmowała się samym brakiem racjonalności wczorajszego zachowania. Nigdy wcześniej się nie upiła, tak jak nigdy wcześniej nie zdarzyło jej się zasnąć na kanapie w samym tylko szlafroku, co zresztą było bezpośrednią konsekwencją tego pierwszego. Co najgorsze, alkohol nie wyczyścił jej pamięci, jak miał to uczynić, przynajmniej w założeniu Anili. Morderstwo w Monachium i złowieszczy telefon ciążyły nad nią niby złośliwe fatum. Pewnie nigdy by nie skojarzyła tych dwóch faktów, gdyby nie powtarzające się w nich ostrzeżenie. Do licha, czy mógłby mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi z tym pociągiem?!, jęczało ze złością w jej duszy, chociaż za wszelką cenę starała się ten głosik uciszyć. Mimo strachu, jednego pragnęła z całego serca – pojechać do Monachium i odkryć tajemnicę pociągu, mordercy i wszystkich wątków pobocznych, a tych, jak sądziła, było całe gro. Do stolicy Bawarii ciągnęła ją też przyczyna o wiele bardziej banalna – chęć zapomnienia o Berlinie, o kimś, kogo teraz najchętniej wysłałaby na księżyc. Anila nie była osobą, która dzieli się swoimi sympatiami i antypatiami ze światem, jednak w tym wypadku gotowa była uczynić wyjątek i wykrzyczeć na całe Niemcy, jakim draniem jest Thomas D., w środowisku muzycznym znany również jako Joker. Oczywiście, rozumiała, że ktoś, kto pracuje w przemyśle fonograficznym, ma nienormowany czas pracy i może nie zjawić się na spotkaniu, bo akurat wyskoczy mu ważna sprawa zawodowa. Ale, na Boga, mógłby chociaż zadzwonić, albo przynajmniej posłać SMS-a! Czekała całe trzy godziny i musiała stanowić naprawdę żałosny widok. Typowa porzucona kobieta, jakich tysiące, a może i miliony na całym świecie. Tylko, że ona nie chciała być porzuconą kobietą! Mogła być starą panną, zgadzała się na rolę „dyktatora w spódnicy”, jak nazywali ją złośliwcy, lecz z pewnością nie zamierzała stać się kolejną przedstawicielką płci pięknej, która dała się uwieść mężczyźnie i naiwnie wierzyła w jego dobroć. To okazałoby jej słabość. Nie chciała mieć słabości, nie mogła ich mieć. W oczach innych pragnęła być twardą i zdecydowaną Anilą Hyllary, która wie, czego chce i nie popełnia błędów. Od zawsze towarzyszył jej ten, uciążliwy niekiedy, perfekcjonizm, będący ulubionym tematem żartów podczas niejednego rodzinnego spotkania. Wiedziała, że to spora wada, a mimo to nie umiała – a może zwyczajnie nie miała zamiaru - się jej pozbyć. Może było to po trosze egoistyczne, ale nie zamierzała dla innych zmieniać tego, co sama uważała za zaletę. Tym bardziej, iż wiedziała, że owi „inni” dla niej nigdy się nie zmienią. Egoizm egoizmem, lecz układy, w których stara się tylko jedna strona, były doprawdy o wiele gorsze.
Zaskakujące, jak wiele myśli może przemknąć przez głowę skacowanego człowieka. Anila ze zdumieniem stwierdziła, że nagle zainteresowała się wieloma rzeczami, które na trzeźwo niewiele by ją obchodziły. Od dawna już nie zajmowała się sprawami tak, według niej, banalnymi, jak choćby jej stan emocjonalny. Dotąd jakoś nie miała czasu przystopować, usiąść na chwilę i zastanowić się nad swoim życiem osobistym. Może dlatego właśnie od tak dawna było ono w stanie niemalże agonalnym. Anila wiecznie starała się prześcignąć czas w tym idiotycznym biegu właściwie donikąd. Pogoń za karierą, stała wymówka, by nie uczestniczyć w żadnych przyjęciach – „nie mogę, sprawy zawodowe”. Dopiero teraz żal ścisnął jej serce, gdy pomyślała sobie, jak wiele w ciągu tych kilku lat zmarnowała.
- Nie przesadzaj – westchnęła sama do siebie. – Masz z tego wiele: robisz to, co kochasz, ludzie cię podziwiają…
Nieprawda, pisnął cicho znajomy głosik gdzieś wewnątrz. Oni tylko starają się ci przypodobać, żeby czerpać z tego korzyści.
Choć na taką myśl ogarniała ją zgroza, nie mogła nie przyznać racji głosikowi. Nagle poczuła, że ma dosyć wszystkiego. Zapragnęła cofnąć czas o te sześć lat i przeżyć je zupełnie inaczej. Niestety, było to najzupełniej niemożliwe. Wobec tego postanowiła przestawić się na inny tok myślenia. Czy naprawdę to wszystko, co dotąd osiągnęła, nadawało się tylko do wyrzucenia na śmietnik złych wspomnień?
Z pewnością nie. Była jedna, jedyna rzecz, o której Anila mogła powiedzieć, że udała jej się dokładnie tak, jak wymarzyła to sobie jako trzynastolatka.
Niska, mierząca zaledwie półtora metra dziewczynka o ciemnych włosach i pełnym zaciekawienia spojrzeniu, stała przed sporym wejściem i wpatrywała się we wznoszącą przed nią budowlę. Miała tutaj przyjść tylko po to, by poinformować wuja, że reszta rodziny już czeka na niego z obiadem. Tak też sobie powtarzała, zmierzając w stronę nieznanego dotąd obiektu. Marcowe słońce świeciło wysoko na niebie, a w jego blasku wszystko wydawało się jakby pokryte czarodziejską mgiełką… Jednak dla Anili świat wyglądał zupełnie normalnie; nigdy nie dawała się oczarować bajeczkami o magii. Miała zaskakujące trzeźwe, przynajmniej jak na przedstawicielkę płci pięknej, podejście do życia. I chyba tylko dlatego nie zawahała się ani chwili, lecz od razu przekroczyła próg tego miejsca. Gdy znalazła się w obrębie stadionu żużlowego – tam bowiem przykazano jej szukać wuja – odwaga trochę ją opuściła. Miejsce przytłaczało swymi rozmiarami. Rozejrzała się uważnie, wdychając przy tym zapach spalin. Choć Anila wytężała pamięć, za nic nie mogła sobie przypomnieć, jak też wyglądał tamten stadion. Tę część wspomnienia zawsze omijała, wciąż jednak żywiąc nadzieję, że kiedyś dozna oświecenia i będzie w stanie opisać – choćby samej sobie – to cudowne miejsce, w którym po raz pierwszy zetknęła się z „czarnym sportem”.
Stała tak, nie mając odwagi nawet głębiej odetchnąć. I wtedy rozległ się głośny warkot, przypominający jej głównie dźwięk wiertarki. Skrzywiła się, tym bardziej, że ów warkot narastał. Starając się nie słuchać tego nieprzyjemnego dźwięku, ruszyła w kierunku, skąd dochodził, przekonana, iż znajdzie tam swojego krewnego. Śmiałym krokiem przemierzyła twardy tor, choć w jej umyśle zakorzeniło się przekonanie, że popełnia błąd. Zbliżała się do sporego wejścia, prowadzącego zapewne do tego „parku maszyn”, o którym wspominała ciotka, gdy nagle warkot ucichł. Przystanęła, trochę zdziwiona, po chwili jednak odważnie ruszyła dalej. Dotarła do celu swej wędrówki i dopiero tutaj zdała sobie sprawę, że znalezienie wuja jednak nie będzie należało do łatwych zadań.
Park maszyn składał się z kilku pomieszczeń, pooddzielanych stosunkowo cienkimi ścianami. Wszystkie wyglądały jednakowo – były zabudowane jedynie z trzech stron, nie licząc dachu. Anila po krótkim rozeznaniu uznała je za wnęki o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Nie były zbyt duże, mogły mieć po kilka metrów kwadratowych. W jednej z nich stały dwa motocykle. Podeszła bliżej, by przyjrzeć się machinom.
- Panienka tu w jakim celu…? – dobiegł ją męski głos, niski i z ironiczną nutą. Błyskawicznie się odwróciła. Przed nią stał wysoki mężczyzna w kombinezonie, takim samym, jaki wielokrotnie widywała w domu wuja. Miał rozczochrane, ciemnobrązowe włosy i krzaczaste brwi, spod których spoglądały uważnie okrągłe, piwne oczy. Anila cofnęła się o krok, nieomal wpadając na jeden z motocykli. Mężczyzna zaplótł wojowniczo ręce, sprawiając wrażenie, jakby czekał na wyjaśnienia. W pierwszej chwili miała ochotę stamtąd uciec, zaraz jednak stwierdziła, całkiem logicznie, że właściwie nie ma się czego obawiać, bo gdyby chciał jej zrobić krzywdę, już by to uczynił.
- Szukam Jonathana Johnsona – rzekła cicho, tylko lekko drżącym głosem. Mężczyzna otaksował ją wzrokiem, po czym spokojnie zapytał:
- A szukasz go, ponieważ…? – Zawiesił pytająco głos. Nie sprawiał wrażenia szczególnie groźnego, toteż Anila potrzebowała jedynie chwili, by hardo odpowiedzieć:
- Ponieważ rodzina czeka na niego z obiadem…
Kąciki ust jej rozmówcy uniosły się lekko w górę. Nie minęło kilka sekund, a wybuchnął śmiechem.
- A kim jesteś, jeśli można spytać, że posłali cię z tą informacją? – wykrztusił wreszcie, opanowując chichot. Anila pozwoliła sobie na delikatny uśmiech.
- Jego siostrzenicą – wyjaśniła. Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- W innej sytuacji może uznałbym, że jesteś kolejną fanką, która zrobi wszystko, byleby tylko się z nim spotkać. Nie patrz tak na mnie – dodał, widząc zdumienie w jej oczach. – Było tu wiele takich dziewcząt, zapewne w twoim wieku. Jonathan nie tylko jest świetnym żużlowcem, ale ma też znakomity kontakt z kibicami. Myślałem, że jesteś jedną z nich, ale tym obiadem - zaśmiał się cicho – przekonałaś mnie, jak bardzo się myliłem. Ingmar Hansen. – Podał jej rękę. Uścisnęła ją, choć czyniąc to z pewną dozą nieśmiałości. Od pierwszej chwili czuła respekt przed tym człowiekiem.
- Anila Hyllary.
Chwilę później od strony toru rozległ się donośny głos:
- No, kupiłem te cole, chociaż nie obyło się bez przygód! – W wejściu pojawił się nie kto inny, jak sam wuj Jonathan, dzierżąc w dłoniach dwie puszki coca-coli. Widząc Anilę, lekko się zdumiał.
- Ni, co ty tu robisz?
Ingmar roześmiał się.
- Przyszła zawołać cię na obiad – odpowiedział za nią, odbierając swój napój. Jonathan podszedł do siostrzenicy.
- I jak ci się podoba królestwo czarnego sportu? – zagadnął. Rozejrzała się jeszcze raz, po czym cichym głosem stwierdziła:
- Sama nie wiem, co o tym sądzić…
Zapadła cisza, przerywana tylko chlupotem coli w puszkach. Stali tak przez chwilę, milcząc uparcie. Ingmar nie chciał wtrącać się do rozmowy; Anila miała nieodparte wrażenie, że właśnie powiedziała coś nie tak. Z kolei Jonathan nad czymś wyraźnie się zastanawiał. Wreszcie to on zakończył ciszę, zwracając się do Ingmara:
- Pokażemy tej pannie, czym jest żużel?

Anila wiedziała, że nigdy nie zapomni tego pierwszego wyścigu, jaki dane było jej zobaczyć. Cóż z tego, że rywalizowało tylko dwóch zawodników, i na dodatek była to rywalizacja wyłącznie w ramach treningu? Dla niej ten fakt bynajmniej się nie liczył. Właśnie wtedy, w marcowe popołudnie siedemnaście lat temu, pokochała ten sport całym sercem. Bardzo szybko zapragnęła poświęcić się dla żużla, być blisko woni metanolu i warkotu silnika, do którego w krótkim czasie zdążyła przywyknąć. A to niezłomne postanowienie przypieczętowała pewna noc, po której nic nie miało być takie, jak dawniej. Przynajmniej dla niej.
Stała, można by rzec, „w pierwszym rzędzie”. Za nią znajdował się tłum ludzi, znanych jej, ale też zupełnie obcych. Tego dnia łączyło ich tylko to jedno – łzy. Łzy smutku, żalu, bezsilności. Łzy nieopisanego bólu, malującego się na twarzach wszystkich zgromadzonych. Może gdzieś pośród tłumu znajdował się ten, przez którego tutaj byli – tego nie wiedział nikt i nikomu chyba nie zależało na takiej wiedzy. Płomienną nienawiść do anonimowego kierowcy - który przez własną brawurę pozbawił życia idoli milionów – została przyduszona przez wszechogarniający smutek. Żegnali dwóch znakomitych żużlowców – Ingmara Erika Hansena i Jonathana Johnsona – czyniąc to pośród morza słonych kropli – zarówno tych z tysięcy par oczu, jak i tych płynących z nieba – złączeni we wspólnej modlitwie nad duszami zmarłych. Anila wierzyła w Boga, lecz tego dnia jej wiara przeżywała kryzys największy z możliwych. Miała dwadzieścia trzy lata i ponoć była dorosła, a mimo to nie umiała pojąć, dlaczego Stwórca zabrał do siebie ludzi, którzy pokazali jej inne życie. Dzięki którym świat sportowej rywalizacji, wojny nerwów i walki do samego końca stał się także jej światem. Żużel przestał być tylko sportem, a stał się niemal ideologią, sposobem na życie. Przez całe dziesięć lat byli dla niej największymi autorytetami. A teraz Bóg odebrał jej ich w tak brutalny sposób…
Ksiądz coś mówił, zapewne wspominał dokonania wielkiej dwójki, ale Anila nie słuchała. Jej wzrok błądził po twarzach stojących dookoła ludzi, szukając kogoś znajomego. Po drugiej stronie grobu dostrzegła córkę Ingmara, Karoline, którą miała okazję poznać już kilka lat wcześniej. Obok panny Hansen stał wysoki blondyn, delikatnie ją obejmując i co jakiś czas ocierając łzy z jej policzków. Anila patrzyła na nich, czując, że sama za chwilę się rozpłacze. Dotąd nie uroniła ani jednej łzy – zapewne z powodu szoku. Wciąż łudziła się, że to tylko zły sen, że oni tak naprawdę żyją i niedługo znów spotka ich w parku maszyn, tak jak wtedy, dziesięć lat temu.
Właśnie wtedy, stojąc nad mogiłą z białymi liliami w dłoni, postanowiła, że zrobi wszystko, by pamięć o dwóch wojownikach nigdy nie zaginęła. Gdy trumny zostały pochowane, a grób zamknięty, położyła kwiaty na zimnej, bezdusznej płycie, szepcząc:
- Gdziekolwiek jesteście, wiedzcie, że zrobię dla was wszystko. Obiecuję. – I w tym samym momencie rozszlochała się na dobre.

Na wspomnienie tamtych chwil łzy napłynęły jej do oczu. Pal sześć twardy charakter, w takich momentach każdy człowiek jest słaby!
Raz jeszcze spojrzała na leżącego w przedpokoju Spike’a. Znów zrobiło jej się nieopisanie smutno, gdy pomyślała, że najbliższe stworzenie będzie musiała oddać „na przechowanie” przyjaciółce. W hotelu „Die Deutsche Eiche”, w którym miała zarezerwowany pokój, nie życzyli sobie żadnych zwierząt. Czuła zbierające się pod powiekami łzy, już drugi raz w ciągu ostatniej doby. Ale tym razem postanowiła być dzielna i nie pozwolić żadnej z nich opaść na stół.
Myślami była w Monachium, przy I Zimowym Turnieju Żużlowym. Turnieju dedykowanym pamięci Ingmara Erika Hansena i Jonathana Johnsona.
- Czas się zbierać – stwierdziła głośno, spoglądając na kuchenny zegar. Wskazywał pierwszą. Jednak Anila nie sądziła, że zmarnowała minione kilka godzin. Być może, gdyby nie kac i otępienie umysłu, nadal trwała by w niepamięci o wielu ważnych sprawach. Jak widać, czasem i kac bywa przydatny.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Proza Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin