Forum Słowo Pisane Strona Główna

Stare kroniki Gryffindoru - rocznik 1970 HP FF poprawione

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Vernity
pisarz - amator


Dołączył: 20 Gru 2005
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Wyobraźni

PostWysłany: Pon 15:50, 12 Mar 2007    Temat postu: Stare kroniki Gryffindoru - rocznik 1970 HP FF poprawione

Uwaga: Tekst nie do końca kanoniczny. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń umieszczonych w książce Rowling jest zamierzone.

Ten tekst można znaleźć też na innych forach pod nickami: Linn i Vernity.


Rozdział pierwszy "Niebieskie czy zielone?”"


Domy z czerwonymi dachówkami, szerokimi podjazdami i równo przystrzyżonymi trawnikami ciągnęły się do samego końca Magnolia’s street, gdzie mieścił się mały sklepik „W siódmym niebie” i stacja benzynowa. Na tej ulicy, pod numerem trzynastym, mieszkali Evansowie.
Był to masywny, dwupiętrowy dom, otoczony niskim, pomalowanym na zielono parkanem, za którym rozciągał się warzywno – owocowy ogród, pełen kwiatów, krzaczków owocowych i drzew. Na schodach prowadzących do drzwi wejściowych siedział tłusty, rudy kot, miaucząc cicho i kołysząc ogonem, to w lewo, to w prawo. Na ganku częściowo osłoniętym przez wysokie, gęsto rosnące drzewa – wierzby i lipy - paliło się światło. Złote, czerwone i zielone liście wznosiły się i opadały, unoszone przez silny wiatr, który kierował je w stronę sąsiadujących z domem pól, gdzie rolnicy i ich rodziny pracowały przy sianokosach w pocie czoła. Na drzwiach wejściowych wisiała zielona tabliczka, na której było napisane: „Dom na sprzedaż. Czy jesteś gotów dać za niego odpowiednią cenę?”.
Wszystkie okna wychodzące na zachód miały zasunięte okiennice, a drzwi były częściowo zaryglowane, co powodowało, że dom wyglądał na niezamieszkany.
Zielona skrzynka na listy - ustawiona przed domem - której nijak nie dawało się otworzyć, została opatrzona nazwiskiem może nie niezwykłym, ale na pewno o dosyć ładnym brzmieniu, pasującym do tej okolicy.
Uroczy zakątek, można by pomyśleć, przechodząc tamtędy, kto chciałby się stąd wyprowadzać?
Na podjeździe z głośnym piskiem opon zatrzymał się niebieski samochód, Ford Anglia.
Wysiadła z niego otyła kobieta o podwójnym podbródku i krępy mężczyzna, który nie czekając na swą połowicę, podszedł do drzwi wyjściowych i nacisnął przycisk dzwonka.
Zza niebieskich zasłonek nieśmiało wyglądało jesienne słońce.
Petunia patrzyła przez okno na niewielki ogródek znajdujący się za domem, gdzie kwitły polne kwiaty. Jabłonki uginały się pod ciężarem rumianych owoców wypełnionych słodko – kwaśnym sokiem, a dorodne grusze pobłyskiwały między liśćmi w ciepłym, jesiennym słońcu. Na młodej, bladozielonej trawie lśniły kropelki porannej rosy. Zza drzew rozległ się świergot ptaków, które nie odlatywały na zimę do ciepłych krajów.
Nie mogła oderwać wzroku od liści wirujących w promieniach słońca i powstrzymać cichego westchnienia na myśl, że niedługo te wszystkie rzeczy będą cieszyć kogo innego.
Niedawno przestało padać; kształty nieco się rozmyły, bo oczy przesłoniły jej łzy.
Nie mogę wyjechać, myślała ze złością Petunia, przyglądając się nowym gościom, którzy przyjechali tu, by ocenić wartość domu. Jej domu! Dlaczego nie możemy tu zostać?
Serce ścisnęło się jej z żalu, gdy myślała o Perrym, szkolnym przyjacielu, samotnie spędzającym długie, jesienne popołudnia. Nie mogła go tak po prostu zostawić.
Czując narastającą panikę, przestąpiła z nogi na nogę, co było niebywale trudne, zważywszy na to, że stała na niestabilnym stołku, ustawionym pod kuchennym oknem.
- Petunio, przywitaj się z naszymi gośćmi!
Ugięły się po nią kolana; zmusiła się, by się wyprostować i uśmiechnąć do mamy, która przygotowywała wystawną kolację w kuchni. Nie umiała zgłębić jej spojrzenia.
Hiacynta trochę za szybko schyliła głowę, udając, że bardzo ciekawią ją rozłożone na talerzach potrawy: warzywa gotowane na parze, tłuczone ziemniaki i schabowe kotlety z mocno przypieczoną skórką.
- ... dobry – wydusiła Petunia i pobiegła na górę, zamykając za sobą drzwi dziecinnego pokoju.
- Hiacynto, może powinienem... – Żona od razu zrozumiała, co chce powiedzieć jej mąż.
- Nie możemy zostawić gości samych, potem z nią porozmawiam. Robercie, przygotuj cztery nakrycia. Zjemy w salonie, przy telewizorze!


- Perry!
- Czego?!
Wychyliła się z okna na drugim piętrze i pomachała mu ręką. On zrobił to samo.
- Na dole, za pięć minut!
Koledze nie przeszkadzało, że Petunia jest źle wychowana. Być może dlatego, że sam nie był wzorem godnym naśladowania. Cierpliwie czekał, aż Petunia zbiegnie na dół, dosłownie w trzech susach pokona ciemny korytarz prowadzący od salonu, poprzez kuchnię, aż do samych drzwi i wybiegnie na zewnątrz, z wesołym uśmiechem na twarzy. Kiedy otworzyły się drzwi i ukazała się w nich blada i zapłakana twarz Petuni Evans, Perry zakrył usta rękami, aby nie krzyknąć. Wyglądała koszmarnie; jej długie, jasne włosy zwykle związane w koński ogon tuż nad karkiem, były potargane, poklejone i wyglądały na niemyte od co najmniej kilku dni. Na twarzy dziewczynki, pod dużymi, błękitnymi oczami, widniały ślady łez, a nos był wyraźnie zaczerwieniony i opuchnięty.
- Co... co ci jest? – zapytał przerażony zarówno wyglądem przyjaciółki jak i jej małomównością. Zwykle nawijała jak najęta i bardzo trudno było mu dojść do słowa; dziś milczała jak zaklęta, pozwalając, by to on mówił.
- Dziś... wyjeżdżamy – wyjąkała, z wdzięcznością przyjmując od niego papierową chusteczkę i wycierając w nią nos. – Przeprowadzamy się na przedmieścia Londynu.
- Jak to? Tak od razu? Bez...
- Nie mogłam wyjechać bez pożegnania – powiedziała Petunia, siląc się na słaby uśmiech.
Hiacynta siedziała w samochodzie, obserwując to wszystko, przez wsteczne lusterko: wyprostowana, z niezgłębionym wyrazem twarzy; trudno było odgadnąć, czy wie, co się za chwilę stanie. Mąż nie podzielał jej entuzjazmu. Wyglądał na rozgoryczonego i przerażonego faktem, że musi stąd wyjechać.
Cholerne ptaszyska, myślał pan Evans, ściskając obszytą skórą kierownicę i patrząc, jak sowy obsiadają dach i maskę jego samochodu, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Człowiekowi zaczyna się wydawać, że zamieszkał w lesie i ma sowy za sąsiadów. Chętnie bym wysiadł i ustrzelił kilka z nich. I pomyśleć, że w tych okolicach od wieków nie widziano żadnych sów; pojawiły się zaledwie przed kilkoma miesiącami: najpierw pan Tombstone, który nigdy nie wychodził z domu, przysięgał, że na jego parapecie siedziała duża czarna sowa, ale ludzie mu nie wierzyli, bo od dawna było wiadomo, że oszalał po stracie siódmej żony; następnie Archie, drugi z ich sąsiadów, wmawiał im, że chmara sów przeleciała nad jego głową, kiedy siedział na strumieniem. Nikt nigdy nie traktował go poważnie; kłamał, kiedy był małym chłopcem, kłamał, kiedy się ożenił i kłamał, kiedy szedł na emeryturę. Trudno było wymagać, by ludzie wreszcie mu uwierzyli.
Uwierzyli, gdy zobaczyli je na własne oczy. Wtedy było za późno na podjęcie drastycznych i wymagających okrucieństwa kroków. Większość sąsiadów, tak jak Evansowie, postanowiło się stamtąd wynieść. Towarzystwo sów okazało się nie do zniesienia.
- Cholerne ptaszyska!
- Nie ma nic złego w paru sowach. Zatrąb, to je na pewno wystraszy. – Dźwięk klaksonu sprawił, że zleciało się jeszcze więcej dużych, szarych sów, które obsiadły drzwi wejściowe i okiennice mieszczącego się przed nimi domu. Hiacynta z zadowoleniem patrzyła, jak otyła i mocno umalowana kobieta, której przed kilkoma dniami sprzedali dom, wybiega z miotłą na podwórko, by wystraszyć siedzące na dachu sowy.
- Petunio, wsiadaj do samochodu!
- Jeszcze chwilę, mamo. Muszę się pożegnać! – krzyknęła, wręczając koledze kolorową kartę, na której wymalowano zielonego słonia z kokardą na ogonie i podpisano „ słoniowaty uścisk”. – Obiecaj, że do mnie napiszesz – poprosiła.
- Na pewno, na pewno – obiecał Perry, szybko kiwając głową; chłopiec, który nigdy w życiu nie wysłał żadnej kartki, do nikogo. – Oj, Petunio. Złamiesz mi żebra – jęknął, gdy dziewczynka, porzuciwszy uprzednio oficjalny ton, rzuciła mu się w ramiona. Na jej twarzy zobaczył łzy. Nie chciał, żeby rozpaczała z jego powodu.
- Nie płacz – poprosił, przyciskając zimny policzek do jej twarzy. Objęła go i zaczęła cicho szlochać. – Nie jedziesz na koniec świata. Niedługo się zobaczymy.
Petunia pokiwała głową i rękawem płaszcza obtarła zaczerwienione od płaczu oczy.
- Nie łam się. Do zobaczenia!
Petunia, ociągając się i raz po raz oglądając się za siebie, ruszyła w stronę zaparkowanego na podjeździe, sportowego samochodu. Otworzyła drzwi i wcisnęła się między gumowy materac, który należał do mamy a koło zapasowe ojca, na które w bagażniku nie starczyło już miejsca.
- Dawaj, tato! – pisnęła dziewczynka, gdy zobaczyła, że nowa właścicielka zrezygnowała z pogoni za sowami i teraz biegnie w ich stronę, nerwowo wymachując miotłą. – Ruszaj!
Robertowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać; z nerwów nacisnął najpierw na gaz, a potem na hamulec – samochód podskoczył, a następnie gwałtownie się zatrzymał. Petunia o mało co nie połknęła własnego języka. Hiacynta chwyciła męża za rękaw firmowej koszuli i lekko nim potrząsnęła, dając tym samym do zrozumienia, że jeśli jeszcze raz zrobi coś takiego, to zamieszka w psiej budzie albo w piwnicy. Robert zebrał wszystkie siły i nacisnął pedał gazu; tym razem obyło się bez przykrych niespodzianek i samochód spokojnie ruszył przed siebie.
- Zabierzcie ode mnie te sowy! – krzyczała za nimi nowa właścicielka, wymachując miotłą nad głową. Sąsiedzi klepali ją współczująco po ramieniu; nie miała pojęcia, na co się zgodziła.
- Tato, czy nasz nowy dom jest ładny?
- Śliczny, kochanie – powiedziała Hiacynta, nim Robert zdążył otworzyć usta. – Zobaczysz, na pewno ci się spodoba.
- Jest naprawdę... eee... niezwykły – wymruczał ojciec dziwnie zmienionym głosem, a Petunia ze strachem zaczęła się zastanawiać, co to, u licha, może znaczyć.


Dom nie był ani ładny, ani wygodny; najlepiej pasowałoby chyba do niego określenie „schludny”, przy czym schludny, w tym wypadku wcale nie oznaczało, czysty, tylko porządny do granic ludzkiej wytrzymałości. Kuchnia została tak dobrze wyszorowana przez poprzedniego właściciela, że można by jeść prosto z podłogi, a salon i łazienka wcale nie wyglądały o wiele lepiej; kafelki lśniły, naczynia i deski do krojenia zostały bardzo dokładnie umyte, wytarte i powsadzane do szafek, których, jak ze strachem zauważyła Petunia, było tu całe mnóstwo. Nie pozostawało im nic innego, jak wybrać pokoje, w których od tej pory będą mieszkać i wypakować walizki, które tu ze sobą przytargali. Petunia wybrała mały i przytulny pokoik, znajdujący się po zachodniej części domu - nie miała ochoty wstawać wraz ze wschodem słońca - w którym brakowało jeszcze mebli. Usiadła na łóżku, które ktoś – dziewczynka podejrzewała, że musiał to zrobić ojciec, który był tu już kilka razy - ustawił pod samym oknem, bokiem w stronę drzwi.
Rozejrzała się po pokoju – jej spojrzenie przyciągnęły różowe tapety pomalowane w małe, pluszowe misie i bukieciki fiołków, ustawione na parapecie w małych, porcelanowych wazonikach - i cicho westchnęła, mówiąc:
- Wcale mi się tu nie podoba.


To wcale nie musi być ona, mruczała pod nosem sowa, patrząc, jak dziecko otwiera usta, by wydobyć z nich pierwsze dźwięki. To wcale nie musi być Lily. Petunia jest równie dobrym dzieckiem.
Kruk siedzący na długiej, nieco zakrzywionej gałęzi kiwał głową, jakby chciał powiedzieć, całkowicie się z tobą zgadzam.
Wiedział, że nie należy robić sobie nadziei, wiedział, że coś może pójść nie tak, wiedział, że to nie musi być Lily, ale nie chciał słuchać, gdy inni mu to mówili. Zdążył polubić tę dziewczynkę; za jej duże oczy, które błyszczały w porannym słońcu, za rude kosmyki ledwo zakrywające łysą głowę, za zadarty nosek, który sterczał nad pełnymi wargami i mocno zarysowanym podbródkiem, świadczącym o tym, że gdy dorośnie, będzie upartą i pewną siebie dziewczyną. Za wszystko; lubił w niej te wszystkie rzeczy, które Petunia tak szybko znienawidziła.
- Brzydka – osądziła, z niedowierzaniem kręcąc głową.
To nie mogła być jej siostra!
Nie, Petunia wyobrażała ją sobie inaczej; miała mieć złote loczki, nieco zaokrągloną buzię i ładne oczy.
Tymczasem... oczy małej Lily były stanowczo za duże i za bardzo rozmarzone.
Nie podobało się jej to tak bardzo, jak spojrzenie mamy, które zmusiło ją do zatrzymania się w tym samym miejscu i obserwowania tego, co znajdowało się za oknem.
Jestem podła, myślała dziewczynka, głośno przełykając ślinę, tak podła, że powinnam się tego wstydzić. A wcale nie czuję wstydu; jestem dumna z tego, że mam coś, czego nie odziedziczyłam po mamusi.
Jakaś jej część cieszyła się z tego, że mama nie umie znaleźć odpowiednich słów, by ją skarcić.
Hiacynta zdawała się patrzeć ponad jej głową, na osnute mgłą ulice, gdzie jeszcze dwa tygodnie gdzie było słychać odgłosy szybko poruszających się samochodów i miarowe uderzenia obcasów butów po twardym miejskim bruku.
Skóra jej cierpła, gdy słyszała jęki dochodzące z sąsiedniej ulicy.
Obrzeża Londynu nie należały wcale do bezpiecznych miejsc...
- Co ty mówisz, kochanie?! – zdenerwowała się, biorąc małą na ręce. – Zobacz, ma malutki nosek i takie śmieszne stópki.
Petunia mocno zmarszczyła zadarty nosek, jakby chciała powiedzieć „mamo, pogrążasz się”. Co to mogło ją obchodzić?!
- Jest łysa – upierała się dziewczynka, tupiąc nogą. – I ma niebieskie oczy!
Ma łysą siostrę. Łysą!
Pani Evans wskazała palcem rude kosmyki ledwo przykrywające łysą głowę.
Jej wzrok zatrzymał się na dłużej na oburzonej twarzy starszej córki, która wydęła pogardliwie wargi i patrzyła na Lily ze złością.
Mogłaby przysiąc, że w jej oczach dostrzegła coś jeszcze: błysk zazdrości poprzedzony zduszonym „ooo” i pogardliwym, wręcz przygniatającym do ziemi uśmiechem.
- Wszystkie małe dzieci mają niebieskie oczy. Kiedy trochę urośnie...
Petunia obrzuciła niemowlę pełnym słodkiej obłudy wzrokiem i prawie niezauważalnie wzruszyła ramionami. Możliwe, że komuś będą się podobać te rude włoski...
Jej stanowczo się nie podobały!
- Mogę ją potrzymać? – przerwała niegrzecznie mamie, wyciągając ręce do przodu i robiąc słodkie oczka, które od tylu lat na nią działały.
- To nie jest dobry pomysł, kochanie. Masz mnóstwo zarazków na rękach i na sukience. Mogłaby się przez ciebie rozchorować.
- Mogę je umyć, a ubranie spalić. – Petunia chciała biec prosto do łazienki, która mieściła się w małym, przypominającym czarodziejski schowek na miotły, pomieszczeniu na samym końcu korytarza, gdy w pół kroku zatrzymał ją matczyny surowy głos:
- Kochanie...
- Mogę ją potrzymać? – Wierciła się tak mocno, jakby przez jej ciało przebiegło stado galopujących mrówek. Zmarszczyła brwi, gdy rodzicielka ponownie otworzyła usta i powiedziała:
- Nie, kochanie, lepiej nie. Mogłaby się jej stać krzywda. Za chwilę będzie obiad, a potem musisz jeszcze odrobić zadania domowe. Chyba nie chcesz ich znów robić na ostatnią chwilę.
Dziewczynka oniemiała, słysząc te słowa.
Nie tak miało to wyglądać, myślała z gniewem, biegnąc do swojego pokoju, by wypłakać się w objęciach małego misia, który przez cały dzień trzymał wartę na jej łóżku.


- Mamo, ona mi się nie podoba!
- Kto, córuniu? – zapytała, przytulając do lekko falującej piersi swą starszą córkę. Nie otrzymawszy jednoznacznej odpowiedzi – z ust Petunii wydobyło się tylko głuche „eee”, które poprzedziło nieznaczne chrząknięcie, brzmiące podobnie do „ta mała”, dodała:
- Nie przejmuj się nowymi koleżankami, kochanie. Jestem pewna, że się polubicie.
- Mamo... – zaprotestowała Petunia, ale zagłuszyło ją wycie dochodzące z dziecinnego pokoju.
Lily domagała się obiadu; krzyczała tak głośno, że ich nowi sąsiedzi, którzy mieszkali naprzeciwko, musieli używać języka migowego, by się porozumieć.
- Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. – Odsunęła od siebie starszą córkę i machinalnie poprawiła dwa zwisające na kościstych ramionach warkocze. – Jesteś już dużą dziewczynką i sama potrafisz o siebie zadbać. Nie muszę się o ciebie martwić, prawda? – dodała, wyraźnie domagając się jednoznacznej odpowiedzi.
Nie chciała dawać matce nowych powodów do zmartwień; zacisnęła mocno zęby i lekko pokiwała głową.
Nie daruję wam tego, pomyślała zaciskając palce na grubej poręczy schodów, które prowadziły na drugie piętro, do pokoju siostry. Nie daruję! Obiecuję wam, że zapłacicie mi za... za wszystko.
Za każdą straconą godzinę, za brak uwagi, za złe słowa...
Wprawdzie wyznawała zasadę „ co cię nie zabije, to cię wzmocni”, ale nigdy nie sądziła, że będzie musiała się do niej stosować.
I to z czyjego powodu? Żałowała, że Lily w ogóle się urodziła!
- ...mnie chodziło o siostrę – powiedziała cicho Petunia, wchodząc za matką do malutkiego, pomalowanego na zielono pokoju, gdzie stało dziecięce łóżeczko, a na ścianach wisiały kolorowe obrazki. – Mamo, mogłabym otrzymać porcelanową lalkę? Na wystawie u pana Barrgmana widziałam trzy takie. Wszystkie miały prawdziwe włosy związane w końskie ogony, a kiedy dotknęło się ich brzuszków, wydawały z siebie takie śmieszne piski i...
- Dobrze, dobrze, później mi opowiesz – przerwała jej matka, pochylając się nad łóżeczkiem, w którym leżało dziecko, cicho kwiląc. Nie miało siły płakać. - Petunio, na dole leży butelka... muszę ją nakarmić.
Wybiegła z pokoju ze łzami w oczach. I nie wróciła.
Hiacynta nie mogła dłużej czekać i sama zeszła na dół po butelkę z mlekiem.

Wysoko, tam, gdzie ludzki wzrok nie sięgał, na gałęzi ogołoconego z liści drzewa siedziała biała sowa, mrucząc: „ogromne skupisko magii pełne ludzkiej zdobyczy, ale tylko jedna z nich ma moc, za pomocą, której można by zmieniać bieg rzek i przesuwać góry. Która?”.
Zaraz to sprawdzimy – odezwał się inny, nieco grubszy głos należący do czarnego i bardzo sędziwego kruka.
Jak chcesz to sprawdzić, głupolu, skoro zabroniono nam się pokazywać? – zapytał cienki głos należący do sowy ukrywającej się między liśćmi. Nie doczekała się odpowiedzi, być może dlatego, że kruki na ogół są mało rozmowne i rzadko udzielają odpowiedzi na zadawane im pytania. A być może dlatego, że Barty Spoot, który aktualnie przebywał w ciele kruka, nie znosił odpowiadać na głupie pytania. Petulia, która na czas misji zamieniła się w sowę, głośno zahukała i zleciała na dół, ponaglana przez swego niecierpliwego towarzysza.
Zawsze słuchasz rozkazów? – zapytał kpiący głos, tuż obok jej ucha, gdy ciężko wylądowała na ziemi, strosząc czarne piórka.
Zazwyczaj – odpowiedziała sowa, patrząc na niego kątem oka, które poruszało się to w górę, to w dół. – Nie.
Kruk zakrakał, co w jego aktualnej postaci miało oznaczać szyderczy śmiech.
Niczego nieświadoma Petunia wybiegła z pokoju, by pochwalić się rysunkiem, który namalowała w szkole.
- Tato, otrzymałam najlepszą ocenę z rysunków. Namalowałam całą naszą rodzinę. Spójrz: to ja, z tymi jasnymi warkoczami, to ty, z brodą i wąsami, a to mama... trzyma w rękach koszyk piknikowy.
- Bardzo ładnie ci to wyszło, Petunio – odpowiedział ojciec, biorąc dziewczynkę na kolana. – A gdzie jest Lily? – zapytał, wskazując palcem na zamalowany arkusik papieru.
Petunia skrzywiła się. Nie chciała teraz rozmawiać o siostrze; cieszyła się, że ma ojca „tylko dla siebie”, cieszyła się, że mama zabrała „małą” – jak zwykła ją nazywać w myślach – na długi, popołudniowy spacer, a ojciec, jak na złość, zaczął mówić właśnie o Lily.
Dlaczego mi to robisz? – zapytała tatę w myślach. Nie wiesz, że ja tego nie chcę? Nie chcę dłużej rozmawiać o tym małym, wrzeszczącym dziecku, które zabiera wam tak dużo czasu, że dla mnie go nie wystarcza.
Teraz liczę się tylko ja, myślała dalej dziewczynka, choć ty tego nie chcesz. Chcesz rozmawiać o niej... o niej... w kółko... przez cały czas... aż do znudzenia...
- W szpitalu – wyjaśniła po dłuższym namyśle, przytulając się do ojca. – Nie możemy jej tam oddać? – zapytała, patrząc na niego błagalnymi oczami.
Ojciec roześmiał się, jakby to, co przed chwilą powiedziała, było zabawne.
Jego córka milczała, wiedząc, że nie ma co rozmawiać z natchnionym rodzicielem.
- Co ty mówisz?!
Tata nic nie rozumiał. Petunia ciągle wracała myślami do tych szczęśliwych dni, kiedy ojciec mocno przytulał ją do siebie, czytał bajki i nazywał „małą królewną”.
Teraz jego „królewną” była Lily – przeleciało jej przez głowę.
Nie, nie umiała się z tym tak łatwo pogodzić! Musiała o niego walczyć.
Nie mogła pozwolić, żeby to małe, brzydkie i pomarszczone stworzenie odebrało jej rodziców.
Trzeba było się jej pozbyć i zmusić ich, by zapomnieli o tym, że mają drugie dziecko.
Tylko jak to zrobić?
- Tylko do czasu, aż nieco podrośnie – poprosiła jasnowłosa dziewczynka, licząc, że ojciec zgodzi się na pewne ustępstwa „dla dobra sprawy”. Zawsze się zgadzał. Tym razem było inaczej; o niczym nie chciał słyszeć, jakby się bał, że usłyszeć, to znaczy zezwolić, by mała córka kierowała jego życiem.


Petunia niebawem miała odkryć, że rodzice poświęcają coraz więcej czasu nowonarodzonej latorośli, zupełnie o niej zapominając. Nie było to przyjemne odkrycie!
Nie mogła znieść, gdy ich nowi sąsiedzi przychodzili w odwiedziny, by zapytać o zdrowie mamy i zachwycać się jej młodszą siostrą. Nie było w niej nic wspaniałego!
Ucieszyła się, kiedy pewnego niedzielnego popołudnia przyjechała do nich babcia i zabrała ją na spacer, na gorącą czekoladę. Dla matki ojca, starej wdowy, była ważniejsza od Lily.
I tylko to się liczyło!
- Nigdy nie widziałam brzydszego niemowlęcia, moja Hiacynto – osądziła Mathilda, pochylając się nad kołyską. Z powrotem ubrała płaszcz i po kolei pozapinała czerwone guziki. – Petunio, zabieram cię na gorącą czekoladę
- Dobrze, babciu. Tylko zabiorę czapkę. Jest zimno.
Jak przez mgłę usłyszała lekko zdenerwowany głos mamy:
- Petunio, zajrzyj do siostry, dobrze?
Bez słowa wykonała wydane polecenie, nie obejrzała się za siebie.
Gdyby to zrobiła, bez trudu zauważyłaby, że twarz mamy mocno poczerwieniała, a babcia Mathilda gniewnie zmarszczyła krzaczaste brwi.
Nie usłyszała dochodzącej z sąsiedniego pokoju kłótni, bo zamiast udać się do Lily, zgodnie z poleceniem mamy, wybiegła na podwórko, posłyszawszy, że jej nowy kolega uderza kamieniami w szybę. Dwa krótkie i jeden długi.
Umówiony sygnał! Nie wahała się ani chwili.


Sąsiedzi nie zawsze byli zgodni, co do urody małej Lily; tam, gdzie jedni widzieli piękno, drudzy zauważali wady. Panny Henderson, bliźniaczki pochodzące z Detroit, wypowiedziały się na temat małej zaledwie w trzech uszczypliwych słowach:
- Za mała!
- Za chuda!
- I ma piegi!
I wyszły.
Petunia nie posiadała się z radości; nareszcie znalazł się ktoś, komu nie spodobała się mała Lily.
Mogłaby rzucić się im na szyję i je wycałować, gdyby straciła na sobą panowanie. Nie doszło do tego; bardzo się pilnowała i prawie nigdy nie pozwalała, by jej zachowaniem kierowały uczucia. Tak została wychowana.


Hiacynta i Robert nie wiedzieli, co dzieje się z ich starszą latoroślą. Zrzucili to na karb dojrzewania. Najwyraźniej ich malutka córeczka zaczęła dorastać i odmawiać wykonywania tych wszystkich rzeczy, na które wcześniej miała ochotę.
- Dzieci tak szybko dorastają – mruczała, zmywając z ziemi rozlane mleko i nasiąknięte nim płatki śniadaniowe – że trudno to zauważyć.
Nie była do końca przekonana, co do słuszności tej tezy. Doświadczenie w pracy z dziećmi podpowiadało jej, że Petunia zachowuje się w ten sposób, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Czuła się zbędna, bo nikt się nią nie interesował.
Ani ona, ani Robert nie poświęcali jej już tyle czasu.
Petunia wybiegła z domu z gołą głową, głośno trzaskając drzwiami wyjściowymi.
Odmówiła zjedzenia przygotowanego przez mamę śniadania: płatków śniadaniowych obficie posypanych cukrem i zalanych ciepłym mlekiem; był to jej ulubiony posiłek.
Nie przełknęła ani kęsa, wymawiając się bólem brzucha.
Nie wzięła ze sobą drugiego śniadania, co oznaczało, że znowu będzie głodna.
I kto by pomyślał, zastanawiała się zaskoczona, że dożyję dnia, w którym nie będę umiała rozmawiać z własną córką.
Na złość mnie odmrozi sobie uszy – przemknęło jej przez myśl.
Oj, Petunio, pomyślała ze smutkiem mama, wsuwając mleko do lodówki, przysparzasz mi samych zmartwień.
Tak nie może być! Jutro wybieram się do nowej wychowawczyni, może razem coś na to poradzimy.


Na złość mamie odmrożę sobie uszy, pomyślała z zadowoleniem Petunia, przecinając kolejne skrzyżowanie i kierując się w stronę łopoczącej na wietrze zielonej flagi, gdzie mieścił się budynek prywatnej szkoły podstawowej, zwany „Faire’s hall”.
Szara, wysadzana nierównymi płytami chodnikowymi droga, prowadziła do wysokiego, pilnie strzeżonego ogrodzenia, za którym wybudowano publiczny gmach, dobrze widoczny nawet z dużej odległości.
- Dzień dobry – mruknął zaspany ochroniarz, grzecznie uchylając czapki. Petunia słowem się nie odezwała. – Młode to jeszcze i głupie – podsumował niegrzeczne zachowanie uczennicy, gdy ta zniknęła za rozsuwanymi drzwiami. Ani myślała przed wejściem wycierać butów.
- A ty tu czego?!- krzyknął woźny, kiedy Petunia przebiegła przez korytarz i stanęła przed drzwiami sali w oblepionym błotem obuwiu. – Wynoś się stąd z tymi zabłoconymi buciorami!
Petunia pokazała mu język.
- Bezczelna smarkula! – krzyknął, bojowo wymachując miotłą nad głową. – Jeszcze mi za to zapłacisz, panienko!
Petunia nie zamierzała zaczekać aż osoba znajdująca się po drugiej stronie drzwi powie „proszę”, tylko bezceremonialnie wbiegła do środka.
Na dywanie siedziała młoda nauczycielka otoczona roześmianymi dziećmi. Na ścianach wisiały kolorowe obrazki, a tablica była pokryta kolorowymi literami alfabetu. W klasie unosił się bardzo przyjemny zapach.
- Petunia Evans, zgadza się? – zapytała kobieta, podchodząc do stojącej przy drzwiach dziewczynki, by wziąć ją za rękę i zaprowadzić do najbliższego stolika. Petunia zmarszczyła jasne brwi, ale posłusznie pokiwała głową. – Pani Donnelly jest chora. Ja ją dzisiaj zastępuję. Nazywam się Amanda Honey.
- Dzieci, zabierzcie prace i zajmijcie miejsca przy stolikach. – Zwróciła się do reszty klasy.
- Usiądź, moja droga. – Tym razem zwróciła się bezpośrednio do Petunii. – I powiedz mi, czy przyniosłaś przybory potrzebne do malowania?
- Nie przyniosłam kredek, proszę pani – bezczelnie skłamała Petunia, patrząc nauczycielce prosto w oczy. – Zapomniałam je zapakować – dodała, teatralnie przewracając oczami, aby wywrzeć na nauczycielce lepsze wrażenie.
Petunia była z pewnością bardzo oryginalnym dzieckiem.
- Rozumiem – powiedziała panna Honey, kiwając głową, choć nie było to zgodne z prawdą.
Nic nie rozumiała!
– Dzisiaj możesz korzystać z tych kredek – dodała, wręczając dziewczynce kolorowe pudełko wykonane z bardzo lichego materiału. Na co Petunia mocno się skrzywiła. – A na drugi raz pamiętaj, żeby przynieść swoje.
Dosyć rozsądnie, po raz drugi tego samego dnia, przewróciła oczami.
- Dobrze, proszę pani. Będę o tym pamiętać.
- Ja nie wierzę w czary - odparła, kiedy pani zapytała, co robiła w Halloween. Petunia przybrała wobec nauczycielki poufny ton, za pomocą, którego zawsze tłumaczyła rodzicom niezrozumiałe dla nich rzeczy. – Głupie święto! To dobre dla dzieci i pomylonych ludzi. Ja jestem normalna – dodała, kładąc silniejszy nacisk na to trzecie słowo. – I wtedy...
Urodziła mi się siostra, Lily. O mało co nie wypowiedziała na głos jej imienia!
- I co? – zapytała ciekawie nauczycielka, czując, że ta dziwna dziewczynka ma coś jeszcze do powiedzenia. – Czy chcesz dodać coś jeszcze?
- Nie, nic. – Nie wahała się ani przez chwilę. – Nie mam nic do dodania, proszę pani.
W klasie rozległy się przytłumione chichoty.
- Ja też kiedyś nie wierzyłam – powiedziała Amanda, bacznie przyglądając się siedzącej w pierwszej ławce dziewczynce. Petunia nie zgodziła się siedzieć w drugiej. – Ale teraz wierzę.
- A co się stało? – zapytała panna Evans, na chwilę zapomniawszy o zasadach dobrego wychowania. - ... proszę pani – dodała pospiesznie, nadto przesłodzonym głosem, który wyraźnie sugerował, że nie mówi tego szczerze.
Dzwonek wybawił nauczycielkę od konieczności odpowiedzi.

Kiedy zabrzmiał drugi dzwonek ogłaszający koniec przerwy śniadaniowej, dzieci wróciły do klasy i zajęły swoje miejsca; wszystkie patrzyły na małą pannę Evans, która już podczas przerwy oznajmiła, że ma im coś ważnego do powiedzenia. Nauczycielka przysiadła na brzegu biurka, uważnie obserwując to, co będzie działo się w klasie.
- Jutro mam urodziny – pochwaliła się głośno Petunia, bacznie rozglądając się po klasie, by sprawdzić, czy na pewno wszyscy ją usłyszeli.
Niektóre dzieci miały bardzo zawiedzione miny; być może dlatego, że wiedziały, że nie zostaną zaproszone.
Do Petunii Evans przychodziła tylko elita!
Snoby z wypchanymi pieniędzmi kieszeniami, chłopcy z „drużyny”, cukierkowe panienki i wszyscy ci, którzy się liczyli w szkole. Było to bardzo wąskie grono, do którego trudno było się dostać.
Dla większości dzieci było ono nieosiągalne!


Petunia nie miała aktualnie żadnego problemu. Wszystko układało się wspaniale!
Mama przygotowała dla nich czekoladowy tort, a tata załatwił najlepszą kapelę w mieście.
Nawet pogoda dopisywała.
Nic nie mogło zepsuć tego wyjątkowego wieczoru!
No, prawie nic.
Petunia i jej dobry kolega, Phillip, wygodnie wyciągnęli się na kanapie, gdy drzwi otworzyły się i do pokoju weszła Lily, uginając się pod ciężarem przesyłki przyniesionej przez listonosza.
Starsza panna Evans lekceważąco prychnęła, jakby chciała powiedzieć „ Dorośnij wreszcie, smarkulo. I tak tu nie zostaniesz!”, i szybko wygładziła plisowaną spódniczkę w szkocką kratkę. Jasna grzywka zakrywała małe, niebieskie oczy, dodając im tajemniczości; mrugnęła, dając znak dwóm potężnym zbirom do tej pory stojącym pod ścianą, by się ruszyli i przepędzili stąd jej młodszą siostrę.
Dwaj potężnie zbudowani koledzy zastąpili jej drogę. Wypięła dumnie pierś, wcale nie okazując strachu. Bawiło ją to, że te zbiry próbowały ją nastraszyć. Nie z nią te numery!
- Nie wolno ci tu przychodzić...
- ...bez pozwolenia.
Petunia pociągnęła małą za włosy, dając jej tym samym do zrozumienia, że nie jest tu mile widziana.
Jasnozielone oczy patrzyły bystro, a rude loczki, związane tuż nad karkiem w koński ogon, nadawały twarzy dziewczynki owalny kształt.
Niski wzrost i wyjątkowo słabe, chude kości, sprawiały, że Lily nie wyglądała wcale na swój wiek. A miała już prawie cztery lata.
Petunia była znacznie wyższa w jej wieku; teraz przerastała siostrę prawie o głowę.
- Lily, zabieraj się stąd!
- Nie będę ciebie słuchać – wycedził przez zęby rudzielec, prostując się. – Nie możesz mi rozkazywać!
- Mogę, jestem od ciebie starsza.
- Mamooo, wiesz, że nowi koledzy Petunii... – zawyło ochoczo to małe i brzydkie stworzenie, zwijając ręce w trąbkę, żeby było ją lepiej słychać.
Efekty nie dały na siebie długo czekać.
Anette zbladła, a Wiktor i Marcus wycofali się w głąb pokoju z bardzo nietęgimi minami.
Petunia dobrze wiedziała, co to oznacza: mała zacznie ryczeć i sprowadzi tu rodziców, którzy nie będą przebierać w słowach. Trzeba było temu zapobiec!
- Dobrze, możesz zostać – powiedziała szybko Petunia, zatykając usta małemu potworowi, co odniosło taki skutek, że dziewczynka zaczęła ją kopać, celując w czułe miejsca. – Tylko się zamknij, błagam!
- No dobrze – zgodziła się ze śmiechem Lily, siadając na obitej kolorowym materiałem kanapie, podciągając pod siebie nogi i sięgając po pudełko czekoladek, które leżało na okrągłym stoliku.
Ani myślała pytać o pozwolenie. Co należało do niej, należało i do jej siostry.
Zabawa dopiero się zaczynała!

Kiedy młodsza córka Evansów skończyła cztery lata, mama pozwoliła jej zajrzeć do swojego pokoju i usiąść przed ogromną, zabytkową toaletką, którą odziedziczyła po zmarłej babci.
W pokoju było prawie pusto; stało tu tylko ogromne łóżko okryte półprzeźroczystym baldachimem, zabytkowa toaletka i małe biurko, które służyło głównie do przechowywania starych i niepotrzebnych dokumentów oraz rzeczy, na które gdzie indziej nie było miejsca.
Przez szpary w zielonych, niedbale zaciągniętych zasłonach nieśmiało wyglądało popołudniowe słońce, tworząc na drewnianej podłodze trzy blade plamy światła.
Lily obejrzała wszystko, co było do obejrzenia i bez dalszej zwłoki usiadła na miękkim, wyściełanym atłasem krześle.
Chwyciła do ręki grzebień, który leżał na garderobie między flakonikiem niezwykle drogich perfum, na które nie wszyscy mogliby sobie pozwolić a potłuczonym lusterkiem, które dla jej matki miało wartość sentymentalną i nie zamierzała go wyrzucić, i zaczęła szarpać kasztanowe loczki, złoszcząc się, że wcale jej to nie wychodzi.
Petunia wbiegła do środka chwilę później, choć nikt jej tu nie chciał; wzięła do ręki szczotkę i bez problemu rozczesała swe lśniące włosy, śmiejąc się ze starań swej młodszej siostry. Nie zamierzała jej pomóc; bawiło ją, że Lily nic nie umie z nimi zrobić.
Masz za swoje, pomyślała z zadowoleniem Petunia, teraz wszyscy wreszcie się dowiedzą, że jestem dużo ładniejsza, niż ty. Tylko na to czekałam.
- Tak to jest, kiedy ma się takie koszmarne marchewkowe włosy.
Obym nigdy więcej nie musiała tego robić, myślała Lily, biorąc do rąk szklany słoik i odkręcając korek. Obym nigdy więcej nie musiała wąchać tego śmierdzącego kremu.
Nałożyła na głowę trochę lepkiej i cuchnącej maści, którą, jak dobrze pamiętała, zwykle używała jej mama i raz jeszcze przeczesała grzebieniem niesforne kosmyki. Na efekty nie trzeba było długo czekać; włosy po prawej stronie stanęły dęba, a te po lewej całkowicie oklapły. Wyglądało to tak, jakby najpierw wybrała się do fryzjera, a potem sama próbowała to wszystko zmyć.
Lily się nadąsała; wydęła wargi, przyglądając się swemu odbiciu, jakby chciała sprawdzić, czy kiedy przysunie się do zwierciadła, włosy, jak zaczarowane, wyprostują się same. Nic takiego się nie stało.
- Wcale ich nie chciałam – pisnęła Lily, odsuwając od siebie grzebień. Jej palce lepiły się od maści, która miała wyjątkowo obrzydliwy zapach, przywodzący na myśl miejsce, gdzie zwykle trzyma się krowy i ziarnistą konsystencję. – To wszystko przez mamusię... To wszystko wina mamusi. – I rozbeczała się na dobre.


Lily miała cztery i pół roku, kiedy 31 marca 1963 r. przekroczyła próg prywatnej szkoły, zwanej „Faire’s hall”, trzymając za rękę Molly, sąsiadkę z naprzeciwka.
Petunia odmówiła tego zaszczytu.
- Mamo, chcesz, żeby koledzy mnie wyśmiali?! – zapytała, gdy Hiacynta nieopatrznie zaproponowała, żeby odprowadziła siostrę pod same drzwi klasy. – Nie chcę zajmować się tym bachorem!
- Dobrze ci tak – powiedziała Lily, ubierając, szalik, czapkę i rękawiczki i przekraczając próg domu. – Rodzice kazali ci się mną zajmować, a jeśli nawalisz, dostaniesz szlaban. A ja nie! Tak się składa, że jestem młodsza, słabsza i... bardzo grzeczna.
Do szkoły uczęszczały dzieci w wieku od czterech do jedenastu lat; w sąsiednim, przylegającym do tego budynku, ze wspólnym basenem, boiskiem i szatnią, uczyła się młodzież od jedenastu lat wzwyż. Aż do osiągnięcia pełnoletności – osiemnastego roku życia.


Molly miała burzę złocistych loków i aparat dentystyczny na zębach. Jej głęboko osadzone, brązowe oczy wpatrywały się w Lily z niemym uwielbieniem, a podwójny podbródek, od czasu do czasu, trząsł się, gdy wybuchała perlistym śmiechem.
W spoconych dłoniach trzymała starą, pamiętającą jeszcze czasy Stalina teczkę, z której wystawały pozaginane zeszyty i książki. Zielony płaszczyk, który okrywał jej szkolny mundurek, był stanowczo za ciasny i brakowało mu pięciu guzików, a czerwony kapelusik niedbale nasunięty na prawe ucho, przypominał ten, w którym po lesie spacerował sam czerwony kapturek.
Jednym słowem: był to obraz nędzy i rozpaczy.
- Molly, pamiętaj, że włożyłam ci do teczki drugie śniadanie! – zawołała jej matka, stojąc w drzwiach i machając ręką na pożegnanie. – Mogę przynieść ci zapasowy sweter, jeśli będzie ci zimno, a w prawej kieszeni masz...
- Tu się pracuje – zauważył cierpko woźny, zamykając jej drzwi przed samym nosem. – Proszę się nie martwić, nie mamy zamiaru udusić pani córki, ale jeśli będzie tu pani stała jeszcze przez pięć minut, możemy zmienić zdanie!
- Do zobaczenia w domu, kochanie!
- Kobiety – prychnął woźny, zamiatając liście pod wełniany dywan leżący przed gabinetem dyrektora, który trzepano tylko raz do roku: na Boże Narodzenie. – Nie będzie mi tu taka... – Nie dokończył, bo zza rogu wyszedł dyrektor, z zegarkiem kieszonkowym w ręku i pudełkiem czekoladowych krówek pieczołowicie wepchniętych do prawej kieszeni.
- Dobry, panie Flint – powiedział dyrektor, mijając go na wąskim korytarzu. Rzekomy „pan Flint” zaklął; dyrektor nigdy nie mógł spamiętać jego prawdziwego imienia.
Ferguson! Czy to tak trudno zapamiętać?!

Kiedy Molly wbiegła do klasy, Lily siedziała już w pierwsze ławce, w środkowym rzędzie.
W jej stronę zmierzał onieśmielony chłopiec, z czerwonymi policzkami, przyciskając do piersi teczkę i dławiąc się co chwilę, jakby coś stanęło mu w gardle.
Dziewczynka obrzuciła go pełnym nienawiści spojrzeniem.
- Nie siadaj tu – odpowiedział rudzielec, pogardliwie prychając, gdy stojący przed nią chłopiec zapytał, czy może usiąść w tej samej ławce. - Molly, zajęłam ci miejsce! – krzyknęła, gdy Michael oddalił się ze smutno zwieszoną głową.
- Nie mogę z tobą siedzieć – powiedziała drżącym głosem Molly, unikając jej badawczego spojrzenia. – Już komuś obiecałam... – dodała ciszej, minęła dwa rzędy ławek i usiadła w tej, którą parę minut wcześniej zajął Michael.
Lily przygryzała wargę, patrząc na Filistera.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie - zdawał się mówić wyzywający wzrok chłopca.
Brat. Obowiązki rodzinne – zdawało się mówić jej przepraszające spojrzenie.
Nie wciskaj mi kitu, dobrze, myślała ze złością Lily, śmiało patrząc w oczy jasnowłosej dziewczynce, dobrze wiem, dlaczego to zrobiłaś. Lubisz go i tyle!


Nie zawsze łatwo jest się dogadać z resztą dzieci, zwłaszcza wtedy, gdy ma się zupełnie inne pojęcie o rysowaniu zwierząt, które można spotkać w miejskim zoo.
Lily rozpychała się łokciami, żeby mieć więcej miejsca i krytykowała inne dzieci, tłumacząc im, jak należy rysować ogony, łapy i uszy.
Dobrze, że jej koledzy wybierali zwierzęta, które nie posiadały skrzydeł...
- Proszę pani, Mary nie dorysowała kotu ogona!
- Skarżypyta – wycedziła przez zęby Lawinia, pokazując jej język. Frank, który bez przerwy pociągał nosem, był tego samego zdania.
- Za dużo mówisz, wiesz? – zapytał, biorąc do ręki niebieską kredkę, by dorysować kangurowi ogon i ogromne tylne łapy.
- Daj mi kredkę! – zażądała Lily, wyciągając do przodu rękę. – Ja zrobię to lepiej od ciebie.
- Nie wciskaj palców na cudzy kawałek papieru – powiedziała Mandy, wskazując na nią ubrudzonym marmoladą paluchem; na śniadanie dostali kanapki z tym specjałem, a dziewczynka tak go uwielbiała, że zjadła swoją porcję i trzech innych dzieci, brudząc przy tym ubranie i własne palce. – Bo ci go połamię. Nie pytamy cię o zdanie!
- Rysuj i się nie odzywaj – odezwał się Michael, który do tej pory milczał, z wyciągniętym językiem rysując coś na swojej części kartki. – Nikt cię nie znosi – dodał, pochylając się nad jej uchem, gdy reszta dzieci pobiegła do pani, by poprosić ją, żeby przyszła i oceniła ich wspólną pracę. – Nie lubimy tu mądrali!
Lily wybiegła do łazienki, zanosząc się płaczem. Nie wróciła do podwieczorku.
- Coś ty jej powiedział? – zapytała Lawinia, która pochyliła się nad arkuszem, by poprawić rysia i trzy małe lisy.
- Samą prawdę!

Czy to bezpieczne? – zapytała ta półkula mózgowa, która odpowiadała za bezpieczeństwo. – Czy nic mi się nie stanie?
Ta druga, mniej rozsądna, zdawała się tym nie przejmować – Dalej, zrób to. To jest bezpieczne. Dobrze wiem, że tego chcesz. Chyba że się boisz...
- Wcale się nie boję – powiedziała głośno Lily, odpowiadając na pytanie, które przed chwilą zadała sobie w głowie. – Zaraz zobaczycie, na co mnie stać.
- Evans, chcesz się wycofać?
- Strach cię obleciał, czy co?
Nie mogę się poddać, myślała, wchodząc coraz wyżej i wyżej; gałęzie trzeszczały ostrzegawczo i uginały się lekko pod jej butami. Musiała się zatrzymać, bo nagle zakręciło się jej w głowie; krzyknęła głośno, wierząc, że to doda jej sił, by dalej się wspinać. Zacisnęła mocno zęby i, nie zważając na docinki koleżanek, wspięła się na sąsiednią, znajdującą się pół metra wyżej gałąź.
Nie mogę się poddać, powtórzyła w myślach, nie teraz, gdy prawie że wygrałam ten zakład.
- Evans, na dół!
Woźny biegł w jej stronę, zdejmując po drodze buty i wymacując koszulą nad głową.
Jego brwi ściągnęły się tak szybko, że nawet nie zauważył, kiedy to się stało.
- Chcesz się zabić?! – zapytał, i nie czekając na odpowiedź, zaczął wspinać się za nią na drzewo. Gdy dotarł na sam szczyt, chwycił się kurczowo jego czubka, i jęcząc, poprosił cicho, by ktoś sprowadził dyrektora, żeby go stamtąd ściągnął.
Straż pożarna byłaby w tym przypadku najbardziej odpowiednim miejskim oddziałem mundurowym. Mógłby skłamać, że próbował uratować kota albo uwolnić z sideł małego ptaszka, to z pewnością dobrze by wyglądało w jego papierach. Nie dałoby się opisać czegoś tak absurdalnego jak pogoń za uczniem na sam czubek liściastego drzewa.
Uczniowie zaczęli się głośno śmiać; ci śmielsi podchodzili pod drzewo, by się z niego ponabijać, ci bardziej nieśmiali, trzymali się daleko, ale było widać, że też dobrze się bawią.
Lily ześlizgnęła się z drzewa i z bardzo zadowoloną miną postawiła stopy na twardej ziemi, ciesząc się ze swego zwycięstwa.
Oby nigdy więcej nie musiała tego robić, myślała, przyjmując gratulacje zarówno od starszych, jak i trochę młodszych uczniów. Nigdy więcej!
- Wygrałaś – powiedziała Luise, wręczając jej wianek z polnych kwiatów i podając rękę. – Trzymaj!
Lily spojrzała na dziewczynkę, która starała się unikać jej palącego wzroku, pochylając głowę, a potem na dyrektora, który z bardzo rozbawioną miną – którą naturalnie starał się ukryć pod maską wściekłości, co, jak zauważyło wielu uczniów, wcale mu się nie udawało – szedł przez trawnik, kierując się w stronę drzewa, na którym wisiał woźny.
- Proszę się nie obawiać. Pomoc jest już w drodze – zwrócił się do woźnego takim głosem, jakby przemawiał do osoby, która wczoraj skończyła trzy lata, podczas gdy sześciu młodych wyrostków, o rumianych i mocno zaokrąglonych twarzach ustawiło przy drzewie długą drabinę. – Dalej, proszę schodzić. Śmiało!... Czy chce pan może, by któryś z uczniów chwycił pana za rękę?
Każdy uczeń, który stał pod drzewem, robił, co tylko mógł, by powstrzymać chichot wydobywający się z jego ust; Lily prychnęła, jak rozjuszona kotka, wyrażając w ten sposób swe niezadowolenie. Dyrektor wyglądał na rozbawionego; trzymał drabinę, usiłując powstrzymać drwiący uśmieszek, który cisnął się na jego usta.
- Niech nic pan nie mówi, dyrektorze, proszę – powiedział woźny załamanym głosem, gdy jego stopy dotknęły wreszcie twardej ziemi. Odetchnął z prawdziwą ulgą, kiedy zobaczył, że wysoka i niebezpieczna gałąź została zamieniona na miękką i uginającą się pod jego stopami trawę.
- Tym razem obejdzie się bez komentarza – dobrodusznie zgodził się dyrektor.


Lily miewała w swym życiu gorsze chwile; gdy miała dwa lata, złamała nogę i święta wielkanocne spędziła w szpitalu, pogryzając czekoladowe zajączki; w wieku lat trzech przewróciła się, jadąc na rowerze, co spowodowało, że nie odwiedziła w szpitalu chorej babci, która pół roku później zmarła na atak serca; a pół roku temu przebiegł jej przez drogę czarny kot i o mało co nie przypłaciła tego życiem, wpadając pod maskę samochodu.
Za każdym razem, gdy cudem unikała śmierci, lub los spłatał jej przykrego figla, na drodze zjawiały się biała sowa lub rudy kot.
Siadały na parapetach okien, drzewach lub pod drzwiami okolicznych domów, patrząc na dziewczynkę.
Raz nawet zdawało się jej, że kot przemówił do niej ludzkim głosem...
Tylko nie bardzo pamiętała, co powiedział.
A może nic nie mówił...?
A może jej się tylko zdawało?
Gadający kot, myślała dziewczynka, biegnąc w stronę szatni i przy okazji potrącając inne dzieci, które nie zdążyły zejść jej z drogi, dobre sobie!
Na mózg jej chyba padło!
Lily wbiegła do środka, zabierając ze sobą buty. Miała dosyć szkoły! Dom był tym, czego jej było trzeba. Dom i rodzice, którzy nie przestawali jej rozpieszczać.
Petunia przeklęła pod nosem; chciała być sama.
Zabrała siostrze teczkę i wyjęła z niej pastelowy rysunek.
Skoro nie mogła być sama...
- Nie ma mnie na rysunku! – zaprotestowała, zamykając za sobą na zasuwkę drzwi szatni. – Lily, dorysuj mnie – dodała, naciągając kolejno na nogi oba buty i męcząc się z zawiązywaniem sznurowadeł.
Okno nad jej głową było otwarte i wciąż dochodziły stamtąd odgłosy uczniów powracających z międzyszkolnego meczu piłki nożnej.
Wiwaty nasilały się w miarę, jak roześmiani koledzy zbliżali się do szkolnego budynku.
- Myyyy, szkolnaaa drużynaaa – zawodził głośno kapitan, prowadząc kolegów prosto do męskiej szatni, oddzielonej od damskiej grubą, prawie pół metrową ścianą.
Jego przyjaciele dawno opanowali technikę przechodzenia przez ten mur.
A ponieważ żadnego z nich nie złapano... stanowiło to ich małą, słodką tajemnicę.
- Nie mam czarnej kredki – odpowiedziała zgodnie z prawdą; Petunia spąsowiała, przypomniawszy sobie eksperymenty z tuszem mamy, które skończyły się na tym, że trzeba było ją odwieźć do szpitala. Od stóp po samą głowę pokrytą czarną mazią.
Rudzielec nie umiał ukryć zadowolenia, przez co Petunię ogarnęła trudna do opisania – na takim skrawku papieru – złość.
- Jak komuś o tym powiesz... – zagroziła dziewczynce, wymachując przed nosem workiem ze szkolnym obuwiem.
- To co? – zapytała Lily, wysuwając pogardliwie dolną wargę – naskarżysz mamie?
- Komu mam powiedzieć? Erykowi? – dodała, lekko się krzywiąc.
Eryk był nowym „przyjacielem” Petunii. Był to korpulentny chłopiec o głęboko osadzonych oczach i podwójnym podbródku, który wyglądem przypominał leniwca. Jego ulubionym, i jedynym, zajęciem było siedzenie w szkolnej stołówce i odbieranie innym dzieciom obiadów. Był prawie dorosły, żaden uczeń nie śmiał mu się sprzeciwić.
- Nie, tylko nie jemu! – zawołała dziewczynka ze strachem, zatykając siostrze usta i siłą wyciągając ją ze śmierdzącej szatni. – Milcz albo zginiesz!


Droga do domu była dla dziewczynki istną torturą, bo Petunia nie tylko obiecała jej towarzyszyć, ale przez cały czas robiła jej wymówki z powodu tamtego, niedokończonego rysunku.
Narzekała, że kontury zostały niestarannie wykonane, kolory są byle jakie i że Lily nie ma pojęcia o postaciach i perspektywie.
Zamknęła się dopiero wtedy, gdy zobaczyła, że drugą stroną ulicy idzie wysoki, potężnie zbudowany chłopiec, który ukradkiem zerka w jej stronę.
- Dz... dzień dobry, P... Petunio...
- Dzień... dobry, Eryku. Co tam masz?
- Pomagam ojcu w warsztacie – wyjaśnił chłopiec, przewracając oczami. – To jest... eee... śrubokręt – dodał, pokazując jej płaski klucz, szesnastkę.
Uśmiechnęła się lekko, figlarnie i to wystarczyło, by Eryk, do tej pory całkiem rozmowny, zupełnie zapomniał języka w gębie. Patrzył na nią tak, jakby za chwilę miał się skończyć świat, a oni byli jedynymi ludźmi, którzy mają szansę przeżyć.
Petunia miała dosyć grube kości, ale, w widocznych miejscach, tu i tam nieco się zaokrągliła, uwydatniając to i owo pod spodem.
Chłopiec przyglądał się jej przez chwilę, nim zaczął się plątać:
- Eee, to ja.... już pójdę... ojciec zacznie się denerwować... tego... do zobaczenia w szkole.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, ukazując szereg równych, białych zębów, których wielu ludzi mogłoby jej pozazdrościć i powiedziała:
- To... do zobaczenia.

Petunia wbiegła do domu, krzycząc od samych drzwi:
- Mamo, pan Togg powiedział, że mam naturalny talent do gry na skrzypcach!
Pan Geoffrey Togg, nauczyciel muzyki, był przygłuchy i tak naprawdę niewiele słyszał. Uczniowie zdawali się tego nie zauważać. Nauczyciele przeciwnie; słyszeli i zatykali sobie uszy.
- Pff! – parsknęła dziewczynka, aż ruda grzywka podleciała jej do samego czoła. – Mamy w rodzinie prawdziwego muzyka – dodała, dobrze pamiętając, jak fatalnie jej siostrze idzie gra na skrzypcach.
Petunia nie wyczuła ironii.


Petunia była dumna ze swojej rodziny. Zawsze powtarzała, że za tych, których się kocha, nie należy się wstydzić. I sama tak postępowała!
Nie ma na świecie nic gorszego, myślała oburzona dziewczynka, od rodziców, którzy nie kochają własnych dzieci. Nie ma nic gorszego od siostry, która nienawidzi drugiej siostry. Nie ma nic gorszego od rodziców, którzy wyrzekają się dzieci. Nie ma nic gorszego...
W końcu zabrakło jej argumentów na potwierdzenie własnej tezy, ale była w pełni przekonana co do jej słuszności; przynajmniej do trzynastego roku życia.
- Nie mam się czego wstydzić – mawiała zwykle Petunia, gdy pytano ją o rodziców i małą siostrzyczkę.
To miało się niedługo zmienić.
Wprawdzie Petunia obiecywała mamie, że nigdy nie wyrzeknie się własnej rodziny, ale pewnego dnia (w deszczowy wtorek) odkryła, że mogłaby to zrobić.
Dzień zaczął się normalnie: deszcz bębnił głucho o parapety okien, a przez zardzewiałe ze starości rynny, przelewały się hektolitry zimnej wody.
Petunia przyglądała się temu wszystkiemu z nosem przyklejonym do szyby i z bardzo niezadowoloną miną.
Dlaczego musiało padać?
Nie mogła oderwać wzroku od błyskających w świetle ulicznych latarni jasnych kropel wody i powstrzymać cichego westchnienia na samą myśl, że inne dzieci muszą się teraz dobrze bawić na urodzinowo – halloweenowym przyjęciu Willy’ego Coopera.
Jej tam nie zaproszono! Nie miała pojęcia, dlaczego.
Nie obchodzi mnie ich głupie przyjęcie – pomyślała z przejęciem, pociągając piegowatym, nieco zadartym noskiem. – Na pewno sączą ze szklanek gorącą czekoladę i wpychają w siebie tonę chipsów. Dziecinada!
- Wcale nie chciałam tam iść! – powiedziała do siebie, mocno pociągając zaczerwienionym nosem. – Wcale a wcale! – gorliwie zaprzeczała.
Ciągle wracała myślami do tamtego słonecznego popołudnia, kiedy po raz pierwszy (i ostatni) była na normalnym przyjęciu urodzinowym.
Ceglany budynek porośnięty zielonym bluszczem mieścił się na końcu ulicy, która biegła wzdłuż centrum Londynu, a potem gwałtownie skręcała na malownicze wybrzeże.
Była to bardzo biedna i zaniedbana dzielnica.
Petunia patrzyła poprzez oszklone drzwi wyjściowe na roześmiane twarze dzieci, które biegały po ulicy. Bose i ubrudzone!
Tak nie może być, pomyślała z przejęciem dziewczynka, mam wszystko, czego mi trzeba, a tamte dzieci nie mają prawie nic. Mimo to mogą się bawić nad ulicy, pod tym domem, w którym przebywam. Nie chcę, żeby te brudasy się tutaj kręciły!
- Nie dorastasz im do pięt – odparła Katie, kiedy Petunia zapytała, czy nie mogliby się stąd pozbyć tych brudnych dzieci, a potem dodała coś, co trafiło dziewczynce do przekonania. – Mama cię zaprosiła. Wcale nie chciałam, żebyś tu przyłaziła. Wszystko zepsujesz!
- Nie otworzysz prezentu? – zapytała, wskazując na ogromne pudło, które rodzice solenizantki kazali zostawić jej na honorowym miejscu, pod samymi drzwiami, by, jak się wyrazili: „wszyscy mogli czerpać z niego radość”.
... czyli się nim popisywać – dokończyła w myślach dziewczynka, kręcąc głową.
I solenizantce, i jej rodzicom zależało wyłącznie na prezencie, a nie na obecności Petunii.
Po raz pierwszy w życiu zrobiło jej się przykro.
Czuła, jak żołądek pochodzi jej do gardła, gdy inne dzieci omijały ją szerokim łukiem, nie chcąc się z nią zadawać.
- Może mi się zachce – odpowiedziała obojętnie Katie, lekko wzruszając ramionami. – Nie możesz się z nami bawić. Trzymasz z McDonaldem i jemu podobnymi... Nie chcemy tu takich snobów!
Obraz nieco się rozmył, bo oczy przesłoniły jej łzy.
Petunia zamrugała oczami, przypominając sobie, że przyjęcie u Katie odbyło się trzy miesiące temu, a ona sama siedzi w domu, z nosem przy szybie, przeklinając dzisiejsze święto. Urodziny małej Lily!
Zegar stojący w holu wybił wpół do trzeciej, gdy drzwi otworzyły się i na progu stanęły dzieci z wyciągniętymi przed siebie koszyczkami, które chórem zakrzyknęły:
- Cukierek albo sztuczka!!!
- Sztuczka – odparła dziewczynka, całym ciężarem opierając się o framugę drzwi. Ustami zrobiła rybkę, jakby chciała powiedzieć „ czy ja wyglądam na osobę, która umie robić magiczne sztuczki? Sami coś zaprezentujcie”.
Petunia i Lily nawykły do rozkazywania; inni ludzie istnieli tylko po to, by zaspokajać ich zachcianki i nagłe kaprysy.
Kiedy ma się trzynaście lat i jest się wyjątkowo „rozpuszczoną pannicą”, zasady wychowania i dobre maniery przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.
Tylko osoba posiadająca silną rękę mogłaby je powstrzymać.
Ani Hiacynta, ani Robert takowej nie posiadali.
Rodzice wzruszyli ramionami, nie wierząc, że mają do czynienia z tak źle wychowaną pannicą, która nie dała dzieciom cukierków i wymagała od nich „cudów zręczności”.
Czy nie wystarczy ci to, że przez cały czas jesteśmy upokarzani włócząc się od drzwi do drzwi w tych śmiesznych ubraniach?
Zgodzili się na to tylko dlatego, by nie zawieść oczekiwań dzieciarni.
- Wy nie jesteście na to za starzy?! – zapytała Petunia, kiedy pięćdziesięcioletni mężczyzna z podpuchniętymi oczami wyciągnął królika z kapelusza i teraz pokazywał go zachwyconej i wyjątkowo rozwrzeszczanej dzieciarni, a jego żona, przebrana za czarownicę, zaczęła głośno klaskać. – Żałosne, doprawdy.
- Kochanie, zamknij drzwi – poprosił ojciec, mocniej otulając się kocem. – Zrobił się przeciąg.
- Dobrze tato. – Bez żalu zatrzasnęła za sobą drzwi, ku olbrzymiemu rozczarowaniu dzieci, które teraz zastanawiały się, gdzie, u licha, podziały się obiecane im cukierki.
Odwróciła się w chwili, gdy Lily wsadziła rękę do kominka i wyciągnęła stamtąd tajemniczy list.
Szara płomykówka z zerwaną niebieską tasiemką wypadła z wnętrza paleniska i potoczyła się po dywanie, zostawiając za sobą czarne plamy sadzy.
Ukryła się w rogu pokoju, pod kanapą, trzęsąc się ze strachu.
Ani myślała wystawić łepka ze swej kryjówki.
Jednocześnie w oddali rozległo się ciche hukanie drugiej sowy, która krążyła nad kominem, dając sygnały ciapowatej towarzyszce.
Żadne z nich nie zwróciło na to uwagi. Byli zbyt zajęci tajemniczą przesyłką.
- Co dostałaś? – zapytała, ciekawie zaglądając jej przez ramię. Mały rudzielec przycisnął przesyłkę do piersi, by ukryć ją przed starszą siostrą. Plan spalił na panewce. – Od kogo jest ten list?
- Nie wiem – odparła zgodnie z prawdą Lily, przyglądając się kopercie, na której przybito woskową pieczęć z herbem: lew, orzeł, borsuk i wąż wokół dużej litery H. Ucieszyła się, że dostała pierwszy w życiu, prawdziwy list, choć nie wiedziała, kto mógłby do niej pisać. – Jak chcesz, to przeczytaj – dodała z doskonale udawaną uprzejmością. Za nic nie oddałaby tego listu.
Co u licha?!
Jeśli jej oczy nie myliły, trzymała w ręce najprawdziwszy list!
Jeszcze raz przyjrzała się starej, mocno wytartej kopercie z adresem wypisanym szmaragdowym atramentem.
Nie myliły...
Tylko, od kogo?
Otworzyć?
- Nie mam nic lepszego do roboty, tylko czytać twoje listy – zadrwiła z niej starsza siostra. - Niby kto mógłby do ciebie pisać? Nasz kochany premier? A może to upomnienie ze szkoły... Lily przyznaj się, co zrobiłaś. Dostaniesz lżejszą karę, obiecuję.
- Nic nie zrobiłam – odpowiedziała dziewczynka piskliwym głosem, rozrywając ciemny papier. – Zaraz... dyrektor Albus Dumbledore... Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów? To chyba żart! – Po spontanicznym wybuchu radości przyszedł czas na złe przeczucia. Czy to się wydarzyło naprawdę, czy to tylko taka gra? Kto mógłby na tym coś zyskać? Ogarnęło ją nagłe i trudne do wytłumaczenia przerażenie. A co, jeśli to tylko głupi i dziecinny kawał?
- A gdzie mój list? – zapytała Petunia, wsuwając głowę do otworu kominka, żeby przekonać się, czy są tam jeszcze inne przesyłki.
Jej palce szybko przegrzebały słabo tlące się węgielki...
Kominek był pusty!
Jak mogli o niej zapomnieć?!
Jak przez mgłę usłyszała zdumione słowa siostry.
- Coś ty powiedziała? – zapytała Petunia, odwracając się. Jej siostra powtórzyła ostatnie słowa. – Czarodziej? Chcesz mi powiedzieć, że dostałaś list od człowieka, który uważa, że jest czarodziejem?! To na pewno wariat – osądziła dziewczynka, uderzając się ręką w czoło. – Dobrze ci radzę, pokaż go rodzicom, nim będzie za późno.
- Nie sądzę – odezwała się mama, która do tej pory siedziała w fotelu, czytając gazetę – by ten człowiek był wariatem. List wygląda na prawdziwy. Taaak, coś takiego zdarzyło się już w naszej rodzinie ponad sto lat temu... historia była przekazywana z pokolenia na pokolenie... – wyjaśniła Hiacynta, przyglądając się zdumionym twarzom córek. – Innym razem wam o tym opowiem. Lily, daj mi list! – poleciła.
- Muszę? – zapytał mały rudzielec, który nie przywykł do wykonywania żadnych poleceń.
- Nie... ale chcę go zobaczyć.
- Dobrze, dobrze, niech ci będzie.
Żołądek podskoczył jej do gardła, gdy mama brała do ręki list.
Łamiącym się głosem odczytała następujące słowa:



Szanowna Pani Evans

Mamy przyjemność poinformowania Pani, że została Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 listopada. Oczekujemy pani sowy nie później niż 31 października.

Ps. Jednocześnie przypominamy, iż rok szkolny zwykle rozpoczyna się 1 września. Tymczasowa zmiana nastąpiła z przyczyn od nas niezależnych, których nie musi pani poznać.
Oczekujemy pani 1 listopada na peronie dziewięć i trzy czwarte. Dworzec King’s Cross.
Do niniejszego listu dołączamy bilet podróżny, który należy zabrać ze sobą i okazać konduktorowi w razie konieczności.

Z wyrazami szacunku
Albus Dumbledore*
dyrektor




- Co... co ludzie powiedzą?! - wystraszyła się Petunia, zatykając usta rękami.
Siłą powstrzymywała się od rzucenia się w stronę firanek i pozamykania wszystkich okien.
O mało co nie dostała ataku histerii, gdy o tym usłyszała.
Serce bolało ją na samą myśl, że jej siostra jest czarownicą.
- Nic nie muszą wiedzieć – ucięła Hiacynta, podnosząc się z fotela i zabierając się za przygotowywanie obiadu w kuchni. – Kochanie, nakryj stół. Za godzinę będzie obiad.
- Mamooo – próbowała protestować starsza córka, ale zagłuszyły ją radosne krzyki siostry, która ucieszyła się na wieść, że list okazał się prawdziwy, choć nadal czuła dziwne kłucie w dolnej części żołądka, które nie miało nic wspólnego ze szczurem – domowym zwierzątkiem siostry – który wdrapał się jej na ramię; w przeciwieństwie do Petunii, która zmarszczyła brwi, gdy tylko o tym usłyszała – czy możesz nam powiedzieć, jak się tam dostaniemy? – dodała, mając na myśli dworzec King’s Cross, o którym była mowa w liście.
- Co za głupie pytanie. Metrem, oczywiście.
Petunia spąsowiała; nie była przyzwyczajona do jazdy takim środkiem transportu.
I miała chorobę lokomocyjną.
Ja nie jadę – zdecydowała jeszcze tego samego wieczora, leżąc w łóżku.
Zza ściany dochodziło miarowe chrapanie ojca, przygłuszone poduszką, którą jego żona przycisnęła mu do twarzy, modląc się w duchu, żeby położył się na prawym boku – jak zwykł to czynić – i natychmiast zasnął.


Światło latarni zamigotało raz, drugi i trzeci, a następnie zalało się falą niezwykłej czerwieni i...
Zgasło...
Zgasło, jak od silnego podmuchu wiatru gaśnie płomień świecy, gdy za mocno otworzy się drzwi. Zgasło i całe przedmieście, nie wyłączając domków położnych na niewielkim wzgórzu, które wyraźnie górowało nad okolicą, ogarnęła przerażająca cisza.
- Petulio, gdzie jesteś? – pytał przerażonym głosem Barty, gdy w tym samym czasie mężczyzna ubrany w czarny, przylegający do ciała płaszcz, stwierdził: „znowu wysiadł prąd na osiedlu”.


*wiem, że rok szkolny rozpoczynał się 1 września, a listy wysyłała uczniom McGonagall, ale zmiany te były konieczne i będą miały wpływ na dalszy ciąg opowiadania.


Ostatnio zmieniony przez Vernity dnia Czw 16:26, 17 Maj 2007, w całości zmieniany 8 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Len
moderatorka sarkastyczna


Dołączył: 22 Gru 2005
Posty: 641
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: spod ciemnej gwiazdy

PostWysłany: Sob 14:05, 17 Mar 2007    Temat postu:

Przede wszystkim - uwaga o braku kanoniczności powinna znajdować się na początku. Ale po kolei.
Patunia wyszła ci najlepiej. Taka mogłaby być. Lubiana przez wszystkich, wzór normalnej dziewczynki. Dlatego nie lubiła mniej normalnej Lily. Petunia jest w porządku, według mnie.
Za to państwo Evans są tacy... Nie tacy. Chciałaś pokazać, że więcej uwagi poświęcali Lily. Na początku się udało, później już gorzej. Kiedy Lily była starsza jej rodzice właściwie przestali poświęcać uwagę, którejkolwiek z córek. Ja to w każdym razie tak odbieram.
Lily nie podoba mi się wcale. Jej postać wyszła ci najgorzej. Rozpuszczona, zarozumiała smarkula, która tylko się mądrzy. Ona ma w ogóle jakieś zalety? Nie możesz z niej zrobić takiej antypatycznej zołzy. I nie rozumiem na co była ta scena z kotem, który ją zaatakował. Ten fragment był głupi.
Podsumowując: Gdyby nie Petunia to by mi się nie podobało. Ale Petunia ratuje sytuację.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vernity
pisarz - amator


Dołączył: 20 Gru 2005
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Wyobraźni

PostWysłany: Śro 21:31, 21 Mar 2007    Temat postu: Rozdział drugi "Mugole i czarodzieje".

Rozdział drugi "Mugole i czarodzieje".

Bolesny skurcz brzucha przypomniał mu, że istnieje coś takiego jak strach, ból i mdłości. Przełknął głośno ślinę, przyglądając się bladej i zmęczonej twarzy swej szefowej, Aurelii Coons, która siedziała sztywno za biurkiem i przeglądała służbowe papiery.
- Zacznijmy raz jeszcze – powiedziała, nie zwracając się do nikogo konkretnego, choć poza Bartym, który przyszedł złożyć raport z ich ostatniej misji, nie było tu innej osoby. Barty od dawna podejrzewał, że gabinet jego szefowej jest na podsłuchu. Ostrożnie ważyła słowa, jakby się bała, że ci, dla których były przeznaczone, nie będą z nich zbyt zadowoleni. – Gdzie byłeś trzydziestego sierpnia o wpół do dwunastej rano?
- Już mówiłem, że razem z Petulią obserwowaliśmy, zgodnie z poleceniem, rodzinę Evansów.
- Kto wydał to polecenie? – zapytała, bawiąc się tekturowym długopisikiem, które wczoraj wieczorem rozprowadzono po ich biurze w ramach kampanii „Tektura – zdrowie dla czarodziejskiego świata”. – I gdzie jest Petulia?
- A żebym to ja wiedział, szefowo... Rozpłynęła się jak we mgle. A rozkaz nadszedł z góry... od... zaraz... Dobby Flagmana.
- Kłamiesz. – Szefowa wycedziła to słowo przez zęby. – Ktoś taki tu nie pracuje. Znam na pamięć nazwiska wszystkich naszych pracowników. Wśród nich nie ma pana... Flagmana!
Twarz Barty’ego stężała; zapalił papierosa, choć dobrze wiedział, że szefowa tego nie pochwalała. Zaciągnął się i powoli wypuścił z ust kółko szarobiałego dymu; przez chwilę obserwował, jak zmniejsza się na jego oczach, a następnie rozpływa się w powietrzu. Zupełnie, jak Petulia...
- Prosimy nie palić!
Wcale nie zabrzmiało to jak prośba; to był rozkaz wydany pewnym siebie, nie znoszącym sprzeciwu głosem. Barty z prawdziwym żalem zgasił do połowy wypalonego papierosa i usiadł na krześle stojącym trzy metry od biurka, które wskazała mu szefowa. Miał serdecznie dosyć; marzył tylko o kolacji i ciepłym, wygodnym łóżku, które czekało na niego w domu. Z pewnością byłoby to lepsze, niż siedzieć tu i tkwić pod czujnym wzrokiem przemądrzałej karierowiczki, jaką była Aurelia Coons.
- Jestem pewny... prawie pewny, że czarodziej, który nas tam wysłał, miał na nazwisko Flagman.
- Kiedy wydał rozkaz?
- Cztery lata temu...
- Zaraz to sprawdzimy... Panie Hernderson, czy mógłby pan na chwilę tu przyjść?
***

Blade światło padało na obramowanie wnęk okiennych i sprawiało, że oklejone kitem szyby rzucały tu i ówdzie słabe błyski.
Z komina unosiły się kłęby czarnego dymu, który zdawał się, niczym gęsta, mlecznobiała mgła, okrywać całe miasto.
Konary rozłożystych dębów i buków, rosnących w ogródku przed domem, sięgały okien na drugim piętrze i każdy, kto zdołałby się na nie wspiąć, mógłby zobaczyć, co dzieje się w środku.
Lily patrzyła przez okno na zalane słońcem murawy, gdzie ustawiono tabliczki „Prosimy nie deptać trawników” i na ogołocone z liści drzewa i połamane ławki, które nadawały się jedynie do wymiany.
Był ciepły, listopadowy ranek.
Niebo było czyste, dobra pogoda do spacerów, toteż wiele osób wykorzystało ją do ostatnich tego roku, jesiennych przechadzek po mieszczącym się dwie ulice dalej parku.
Niedługo miała nadejść zima.
Evans nie mogła oderwać wzroku od wirujących na wietrze liści, które lśniły w bladym słońcu i powstrzymać cichego westchnienia na samą myśl, że do tej pory nie wiedziała o istnieniu magii.
Magia dawała wiele możliwości i sprawiała, że to, co na pozór wydawało się niemożliwe, stawało się możliwe.
Magia – to słowo kryło w sobie wszystko, czego się obawiała i czego tak gorąco pragnęła.
Magia pociągała ją i odpychała jednocześnie.
Wszystko miało się zmienić...
- Mamo, na kominie siedzi sowa! – krzyknęła Petunia, zabawnie – przynajmniej w przekonaniu ojca – wymachując rękami i robiąc ustami „dzióbek”. To wystarczyło, by Lily oderwała oczy od pokrytych szronem szyb i szybko zbiegła na dół. – Żartowałam – dodała Petunia, gdy tylko usłyszała kroki na schodach i zobaczyła zdyszaną i mocno zaczerwienioną Lily, wpadającą do gościnnego pokoju. – Dałaś się nabrać!
- Słucham? – zapytał rudzielec, unosząc dumnie głowę i – dla lepszego efektu – mrużąc zielone oczy. Wbiła ręce w kieszenie, udając, że wcale jej nie słyszała, że nie było tej upokarzającej – przynajmniej dla niej - rozmowy.
Petunia wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć „widocznie się pomyliłam” i wróciła do przerwanej rozmowy telefonicznej, owijając kabel wokół wskazującego palca.




- ... i wtedy Colin mówi... co ty tu robisz, do diabła?... mówię ci, ale był przerażony, kiedy się dowiedział, że Jenny ma być na tym przyjęciu. – Z drugiego końca kabla rozległo się entuzjastyczne „Iiiiiiiiiii, naprawdę?!”, a następnie coś trzasnęło i połączenie zostało przerwane.
Petunia szybko wykręciła inny numer, próbując przybrać niewinny wyraz twarzy.
Ani Marcy, ani Perry nie byli tu mile widziani.
Trudno się było temu dziwić; kiedy Hiacynta po raz pierwszy zobaczyła Marcy, ta miała na sobie czerwony płaszcz i wysokie buty – obie te rzeczy należały do pani Evans, i siedziała na kuchennym parapecie, wylizując miskę po świątecznym cieście, a Perry podsuwał jej pod nos świąteczne wypieki i fachowym głosem doradzał, które mogłaby zjeść.
Nietrudno było odgadnąć, co się potem działo.
Hiacynta wyrzuciła obydwoje za drzwi i zakazała Petunii spotykania się z nimi, pod groźbą rocznego szlabanu na oglądanie telewizji i podglądania sąsiadów przez okno w kuchni.
I Hiacyncie, i Petunii zależało na dogłębnym – jak się wyrażały – poznaniu życia ich sąsiadów, toteż przesiadywały przy małym oknie, gdy tylko miały po temu okazję.
Strasznie się oburzały, gdy Lily nazywała to podglądaniem.
- To jest obserwacja, kochanie – mawiała wtedy jej matka. – Dokładna obserwacja życia przyrody.
- Przyrody ożywionej – dodawała córka pod nosem, nim obrywała kapciem w ucho i była zmuszona uznać „słuszne racje” mamy i starszej siostry i opuścić pełne papierosowego dymu wnętrze małej kuchni.
- Petunio, wyjrzyj i zobacz, czy Hendersonowie wrócili już z zakupów. Wiem, że wczoraj wieczorem Marietta, sąsiadka z naprzeciwka, zamawiała komplet mebli do nowo pomalowanej kuchni, a pan Floyd, z tamtego domu (wskazała palcem rzeczony dom), kupił żonie pralkę, bo ta stara nie nadawała się już do niczego... A przynajmniej Eva zrobiła wszystko, żeby jej mąż tak właśnie myślał. Kochanie, pochyl głowę, ja też muszę to zobaczyć. Mamy jeszcze te pyszne, czekoladowe ciasteczka, które kupiłam? O tak, daj mi jedno. Nie obchodzi mnie, że po nich mam problemy z żołądkiem. To mój żołądek i mogę robić z nim, co zechcę.
- Mamo, Pattingowie przyjechali! – krzyczała podekscytowana Petunia, dobierając się do maminych kapci i ciastek.
Lily dobrze wiedziała, co teraz nastąpi; przez bite dwie godziny nie będą wychodzić z kuchni, unikając jej oskarżycielskiego spojrzenia i żywiąc się wyłącznie tym, co zdołają znaleźć w zakamarkach lodówki.
I na co mi to wszystko, myślał rudzielec, siedząc w fotelu przed telewizorem i przyciskając do piersi ulubioną poduszkę.
Nie ma osoby, która mogłaby przemówić im do rozsądku. To jest żałosne!
Lily potrząsnęła rudą grzywą, przypominając sobie, że tamte dni bezpowrotnie minęły, od czasu, gdy jej ojciec wydał fortunę na automatycznie zamykane żaluzje, których bez jego pozwolenia nie dało się otworzyć. Ojciec nie umiał być stanowczy w tej sprawie.

Hiacynta i Petunia tak długo z nim o to walczyły, że – dla świętego spokoju – zdecydował się ustąpić. Ich życie wkrótce wróciło do normy.
Co oznaczało, ni mniej, ni więcej, wzmożone podglądanie życia ich sąsiadów.
- Petunio, nie wiś na telefonie – powiedziała mama, przeciskając się między stołem a lodówką, przy której podłączono aparat telefoniczny. – Tata musi zadzwonić do biura i powiedzieć im, że przyjedzie dziś do pracy trochę później.
- Nie, wcale jej nie zaprosił – trajkotała dziewczynka, przyciskając słuchawkę do ucha i odganiając ręką Lily, która próbowała ją wyminąć, by dostać się do lodówki. – Lily, na boga, nie ciągnij tego kabla! – krzyknęła, pociągając z całej siły za jego drugi koniec; telefon zaskrzypiał złowieszczo.
- Petunio! – Ojciec wskazał na tarczę starego zegara, który od wieków wisiał w kuchni i rzucił się na krzesło, jęcząc „szef mnie wyrzuci”.
- Dasz mi znać, o której będziesz, tak? – zapytała Petunia, czując, że ma przeciwko sobie całą rodzinę i nie może dalej prowadzić tej rozmowy. – Jesteś tam jeszcze?! Halo?!... Marcy, odezwij się! – dodała, teatralnie przewracając oczami.
Nie była dobrą aktorką. W jej głosie wyraźnie można było wyczuć fałszywe nuty.
- Abonent jest czasowo niedostępny. Może być poza zasięgiem, lub zajęty. Prosimy wybrać inny numer albo spróbować później. Dziękuję. – Odezwał się miły głos pani z centrali telefonicznej.
- Cooo? – wyjąkała, upuszczając słuchawkę, która odbiła się kilka razy od podłogi i prawie natychmiast poderwała do góry. – Nie słuchała?
- Nie była ciekawa. Co mówi jeden bałwan do drugiego?
- Nie udawaj, Lily. Dobrze wiesz, że nie było żadnej Marcy, a cała ta rozmowa telefoniczna, to jedno wielkie oszustwo zaczynające się od słów „Co mówi jeden bałwan do drugiego”. Z drugiej strony kabla był Perry. Rodzice nie chcą, żebym się z nim zadawała.
- Ciekawe, dlaczego? – zapytała złośliwie Lily, udając, że naprawdę się nad tym zastanawia, marszcząc brwi i zabawnie mrużąc zielone oczy.
- Z kim rozmawiałaś, Petunio? – zapytała mama, odbierając słuchawkę starszej córce i odkładając ją z powrotem na widełki.
- Z Yvonne – zełgała gładko Petunia, nie mrugnąwszy nawet okiem. Łganie miała we krwi, wyssała je z piersi razem z mlekiem matki.
- Z Yvonne? – zapytała Hiacynta, udając, że wierzy córce. Za dobrze ją znała, by dać się na to nabrać. – Yvonne przebywa teraz z rodzicami na Hawajach. W zeszłym tygodniu dostaliśmy od nich kartkę. Z palmą w tle...
- Z Marcy i z Perrym – powiedziała Lily, patrząc siostrze prosto w oczy; Hiacynta mocno się zaczerwieniła, nie znosiła „domowych kłamstw”.
- Mówiłam z Yvonne? – zapytała Petunia, zezując na siostrę, która założyła ręce na piersiach i zastawiła sobą drzwi, aby uniemożliwić jej ucieczkę. – Miałam na myśli George’a... Hannibala. George Hannibal to nasz nowy kolega, który przyjechał z wymiany... i zostanie u nas przez kilka miesięcy...
Lily prychnęła jak rozjuszona kotka, jakby chciała zapytać „tylko na tyle cię stać?” i przesłała siostrze mściwy uśmiech, gdy zobaczyła, że mama pochyla się nad nią i żąda natychmiastowych wyjaśnień.
- Kłamiesz – dodała oskarżycielskim tonem, wysuwając przed siebie wskazujący palec i dźgając nim Petunię prosto w pierś. – Mogę to udowodnić. Mamo, połącz się z centralą. Tam na pewno wiedzą, jaki wybrano numer...
Na środku kuchni z cichym pyknięciem, poprzedzonym głośnym „jejku, jej”, zjawiła się młoda czarownica w fioletowo – różowym szpiczastym kapeluszu i sięgającej kostek sukni, spod której wystawały białe krynoliny.
Zielone oczy patrzyły bystro spod jasnej, modnie przystrzyżonej grzywki, a usta wydęły się lekko, uwydatniając garbaty kształt nosa.
Taki, jaki zwykle miewały czarownice.
- Mam przyjemność rozmawiać z państwem Evans? – zapytała, podając po kolei każdemu z nich rękę. – Nazywam się Merry Merigold, jestem stażystką pracującą w Ministerstwie Magii, w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Szef przysłał mnie tu przez pomyłkę, zwykle tymi sprawami zajmuje się... ktoś z innego wydziału. – Na wzmiankę o ministerstwie Petunia otworzyła szeroko oczy, Hiacynta chwyciła się za serce, nie mogąc przez dłuższą chwilę złapać tchu, a Robert był rozdarty pomiędzy chęcią zapytania, co właściwie robi takie ministerstwo i po co składa im wizytę, a chęcią zadzwonienia do szpitala i na policję.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – powiedziała, patrząc na małego rudzielca i uśmiechając się od ucha do ucha, jakby postępowała zgodnie z zasadą „nigdy za wiele udawanej uprzejmości”.
Lily wstrzymała oddech, nie mogąc oderwać oczu od czarownicy.
To była prawdziwa czarownica!
Bez garbu i haczykowatego nosa, ale za to w eleganckim płaszczyku, teraz przerzuconym przez lewe ramię i wściekle różową parasolką, którą postawiła obok drzwi, gdy tylko zjawiła się w domu.
- AAAAA! – wrzasnęła Petunia (minął jej już pierwszy szok), rzucając słuchawkę telefonu, która z cichym brzdękiem uderzyła o ścianę i chwytając się za serce. – Diabli nadali – dodała, usuwając się spod nóg młodej czarownicy, która przysunęła krzesło i usiadła przy kuchennym stole.
- Słucham? – zapytał Robert, patrząc na gościa ze zdziwieniem. – Ministerstwo czego?
- Ministerstwo Magii, kochanie – powiedziała chłodno Hiacynta, starając się, aby jej głos brzmiał normalnie. Robert rzucił jej pełne pogardy spojrzenie, które wyraźnie mówiło„ dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?” i głośno sapnął.
Dlaczego dopiero tu i teraz? Co jeszcze przede mną ukrywasz?
Czy mam ci wierzyć, skoro to, co mówiłaś wcześniej, było kłamstwem?
- Mugole – prychnęła pogardliwie czarownica, domyślając się, gdzie ją przysłano. – Za co? – zapytała melodramatycznym tonem, wyciągając rękę w stronę okna.
Firanki nawet nie drgnęły, więc dała sobie spokój.
Nigdy nie byłam dobra w rzucaniu zaklęć gospodarczych, myślała z przekąsem, przyglądając się Hiacyncie, Robertowi, Petunii i Lily, mam to po mamusi. Mama po babce, babka po prababce, a prababka po wuju, którzy przyjechał z północy, gdzie panowały inne obyczaje. Wuj wypowiadał zaklęcia przez... Nie, to nieprzyzwoite! Trzeba się zająć tym, po co mnie tu przysłano.
- Herbaty? Kawy? Soku? – zapytała Hiacynta, stawiając obok niej dzban wypełniony po brzegi pomarańczowym sokiem.
Dzbany z herbatą i kawą stały na brzegu stołu, roznosząc po kuchni przyjemny, wręcz zachęcający zapach.
- Ognistej whisky – wymruczała czarownica, nawijając na palec złoty kosmyk włosów i posyłając pani domu jeden ze swych uroczych, przeznaczonych dla gości uśmiechów.
Zabieraj to stąd, myślała czarownica, kręcąc nosem, nie tknę nawet palcem tych waszych mugolskich cieczy. Co to, to nie! Jeszcze mi życie miłe.
- Nie mamy... ognistej. – Hiacynta rozłożyła bezradnie ręce, wypowiadając te słowa. – Nie jestem pewna, czy produkują ją na terenie naszego kraju, a sprowadzanie trunków zza granicy jest... nielegalne – wyszeptała, spuszczając głowę.
Ciekawe, czy wie, że kłamię? – zastanawiała się przez dłuższą chwilę.
Nie wyglądało na to, by te wieści zasmuciły czarownicę.
Uśmiechnęła się do gospodyni, prezentując szereg równych, białych ząbków.
- Jejku, jej, ale ze mnie gapa – zapiszczała Merry, naciągając szpiczastą tiarę na głowę i rumieniąc się ze wstydu. – Mugole i ognista whisky – prychnęła, zsunąwszy dziwaczny kapelusz na lewe ucho. Co ja sobie myślałam!
- Że co? – zapytała Petunia, wpychając do ust wielką pajdę chleba, przez co wydawało się, że sepleni. Nie doczekała się odpowiedzi.
- Która z was? – zapytała, przenosząc wzrok z Petunii na Lily. – Nie mam czasu na zgadywanie, więc lepiej zrobisz, jeśli mi powiesz, która z nich jest czarownicą – zwróciła się bezpośrednio do Roberta, która kilka minut wcześniej rozsiadł się wygodnie na okrągłym zydlu i zabierał się za przygotowane przez żonę kanapki, nic sobie nie robiąc z obecności czarownicy.
- Lily – wydusił, krztusząc się przełykanym chlebem i wskazując głową na rudzielca, który kucnął przy samych drzwiach, łypiąc podejrzliwie na czarownicę.
Czarownica nie miała pojęcia, o kogo może chodzić, więc Petunia wskazała jej palcem.
- Nie pokazuje się paluchem – zbeształa ją Merigold, chwytając ją dwoma palcami za prawe ucho i mocno nią potrząsając. – Bo ci go utnę. Obiecuję.
Petunia zawyła z bólu.
- Ty! – ucieszyła się Merry, przysiadając się obok Lily. - Otrzymasz ode mnie... – wyszeptała zaklęcie i na stole zjawiła się magiczna mapa, wskazująca wędrowcom drogę, i worek, jak się okazało, po brzegi wypełniony galeonami. Czarownica wyjaśniła jej, jak korzystać z obu tych rzeczy. – Masz list, tak? – Chciała się upewnić. - Masz kupić to wszystko, czego będziesz potrzebować i stawić się na peronie dziewięć i trzy czwarte za dziesięć jedenasta. Będę tam na ciebie czekać.
Gdy Merry pochyliła się, by przy pomocy zaklęcia zawiązać sznurowadło, rudzielec złapał worek i dokładnie przeliczył monety, a następnie zabrał się za przeglądanie przedartego skrawka pergaminu, który – wedle słów czarownicy – miał być zaczarowaną mapą.
Jak przez mgłę usłyszał oburzone słowa Merry.
- Nie idziesz...? – zapytała Lily, unosząc do góry brwi. – Myślałam...
- To źle myślałaś! – przerwała jej czarownica, gniewnie marszcząc brwi. – Myślisz, że nie mam lepszych rzeczy do roboty, tylko oprowadzać mugolskie dziewczynki?! Mam. Muszę... – zaczerwieniła się po sam czubek tiary, bo nic sensownego nie przychodziło jej do głowy – wyprowadzić kota – wystękała nareszcie, podnosząc się z podłogi. – Do zobaczenia za cztery godziny!
- Kota? – zapytała Petunia, oglądając się za wychodzącym przez drzwi gościem. – Myślałam, że czarownice...
- Myślałam, myślałam – przedrzeźniała ją Lily, odkładając z powrotem zaczarowaną mapę i garść galeonów, które z głuchym brzękiem potoczyły się po stole, połyskując w świetle lamp. – Nie musisz się aż tak wysilać. Myślenie nie boli. Jedziemy? – zapytała, przyglądając się oszołomionym rodzicom.
Hiacynta lekko pokiwała głową, a Robert uśmiechnął się szeroko, wyciągając klucze z kieszeni spodni.
- Ubieraj buty, Lily!
Wychodząc, usłyszeli jeszcze przerażony krzyk Petunii, która od kilku minut siedziała pod stołem, oglądając złote monety:
- Mamo, na tej monecie wybito czarownicę!
Hiacynta głośno westchnęła, ojciec zapytał samego siebie „co z niej wyrośnie?”, a Lily się roześmiała, uprzednio trzasnąwszy drzwiami wyjściowymi.
Zemsta jest słodka!




Sklep Madame Malkin mieścił się między Esami i Floresami, gdzie młodzi adepci magii mogli nabyć grube, często pokryte pajęczynami księgi a sklepem pana Ollivandera, wytwórcy najlepszych różdżek w całym czarodziejskim świecie. Nad sklepem wisiał duży, zielony szyld przedstawiający pulchną czarownicę przymierzającą długą, sięgającą kostek szatę.
Madame Malkin, przysadzista i mocno uperfumowana czarownica odziana w fiołokoworóżowe szaty, zakasała rękawy, gdy tylko ją zobaczyła, od razu zabierając się do pracy. Po niespełna trzech minutach panna Evans stała na taborecie z rękami wyciągniętymi po bokach, robiąc pierwsze przymiarki.
- Wciągnij brzuch – poleciła panna Malkin, obcierając ręką spoconą twarz. – I wyprostuj się, bo nie widzę, gdzie wbijam szpilki. Chyba nie chcesz, bym ci zrobiła krzywdę, prawda?
- Niiieee.
Pomieszczenie, w którym rezydowała panna Malkin, było dosyć ciasne i słabo oświetlone; w rogu, po przeciwległej stronie ściany, wisiało stare, mosiężne lustro, które zdobiły dwa ogromne gryfy umieszczone w dwóch górnych rogach. Przed lustrem, na niewielkim taborecie, stała dziewczynka, kręcąc się i raz po raz oglądając poprzypinaną szpilkami szkolną szatę.
Nie wyglądała na zadowoloną; mocno zacisnęła wąskie wargi, siląc się na lekki uśmiech. Grymas, który prawie natychmiast pojawił się na jej twarzy, przypominał raczej nerwowy skurcz mięśni, który pojawiał się u uczniów przystępujących do egzaminów, niż normalny uśmiech, którym każdy człowiek obdarza drugiego na powitanie.
- Madame Malkin, z przykrością muszę stwierdzić, że czarny to nie mój kolor. Jestem pewna, że jeśli dobrze pani poszuka, na pewno znajdzie coś w kolorze butelkowej zieleni albo wyblakłego morskiego jeziora. Nie mogę chodzić po Hogwarcie... w czymś tak cudacznym... Rozumie pani?
W pomieszczeniu zrobiło się nagle bardzo gorąco, choć pogoda za oknem na to nie wskazywała. Jedni uczniowie starali się zjeść Madame Malkin z oczu, drugi przybrali bardzo wyniosłe miny, udając, że to, co mówi Flo wcale ich nie interesuje, a jeszcze inni zamykali i otwierali usta, zupełnie, jakby chcieli coś powiedzieć, ale nie byli pewni, czy warto.
Flo wydęła wargi i prychnęła na tych, którzy stali najbliżej niej, zupełnie, jakby chciała powiedzieć: „o co wam chodzi? Ja tylko mówię to, co ślina mi na język przyniesie. Nie ma w tym nic złego.”
Auć, syknęła Flo. Szpilka wbiła mi się w ty... rękę. Założę się, że ta stara czarownica, która się teraz mną zajmuje, zrobiła to specjalnie!
Nie jest za mądrą czarownicą, myślała stara wiedźma, po raz trzeci wbijając jej szpilkę w pośladek. Nie wie, jak się szyje, a zachowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy.
Nie będę tolerowała... takiej bezczelności. Nawet od ciotecznej siostry ministra.
Madame Malkin szybko ochłonęła z gniewu, który narastał z każdą sekundą w jej ciele i rzuciła swym zwykłym, przyzwyczajonym do skarg głosem:
- Nie mam innego materiału, panno Hadgar. Flo... kochanie, będziesz musiała przywyknąć do tych szat. Proszę się wyprostować, panno Evans. Czy mogłaby pani... – zwróciła się z uprzejmą prośbą do matki Lily, która przysiadła na brzegu niskiego stołka, przyniesionego przez skrzata domowego. – Byłabym bardzo wdzięczna...
- Lily, wyprostuj się!
Na te słowa mała czarownica zgarbiła się jeszcze bardziej – o ile to w ogóle było możliwe – co wywołało wymuszony uśmiech na pomarszczonej twarzy starej czarownicy, która była zajęta przyszywaniem czarnych guzików do plisowanej spódnicy.
- Lily, nie wierć się tak!
Lily przestąpiła z nogi na nogę, co było niebywale trudne, zważywszy na to, że stała na niewielkim, wyjątkowo niestabilnym taborecie, i zmarszczyła zadarty nosek.
- Jeszcze tylko piętnaście minut!
Ugięły się pod nią kolana; zmusiła się, by się wyprostować i rzucić starszej, mocno zaziębionej kobiecie, pełen obłudy uśmiech, który wyraźnie mówił „zabiję cię, jeśli będę musiała tu spędzić jeszcze choćby pięć minut. Jak mówię, że coś ma być zrobione natychmiast, to znaczy od razu, a nie po głupich piętnastu minutach. Czy. To. Jest. Jasne?!
- Mamo, bolą mnie nogi – poskarżyła się głośno Lily, gdy kobieta zabrała się do szycia białej koszuli i dziergania na drutach szarego swetra. – Muszę tu jeszcze stać? – zapytała, rzucając tęskne spojrzenie w stronę oszklonych drzwi, za którymi widać było siwą czarownicę i wyrywającego się jej chłopca.
- Wytrzymaj jeszcze parę minut – poprosiła cicho jej mama, spoglądając w stronę oszklonych drzwi; stara czarownica i jej syn wydali się jej nagle niezwykle interesujący.
Dałabym wszystko, żeby mieć takiego syna, pomyślała z żalem, starając się nie patrzyć na swoją rozpieszczoną córkę. Dlaczego nie mogłam go mieć?
Drzwi otworzyły się; do zakładu Madame Malkin wszedł chudy, pokryty piegami chłopiec, trzymając za rękę swego opiekuna i przestępując nerwowo z nogi na nogę.
- Proszę zostawić otwarte drzwi – poprosiła właścicielka zakładu, pochylając się nad Lily i zaznaczając szpilkami odpowiednią długość szaty. Na wypadek gdybym chciała stąd uciec, myślała, siłując się z opornym materiałem.
Wszyscy usłyszeli rozmowę, jaka odbyła się między matką i jej synem...
- Mamo, mogę dostać miotłę? – zapytał chłopiec, ciągnąc matkę za rękaw długiej szaty, którą była okryta. – Nie musi być super; wystarczy mi ta. – Wskazał palcem na wystawę, gdzie okrąglutki pan Collins wystawiał najnowsze modele mioteł i doglądał ich czyszczenia wykonywanego niewprawną ręką jego asystenta. – Ta mi się podoba – zdecydował.
- Nie mogę kupić ci miotły – odparła czarownica, odciągając chłopca od sklepu. – Dobrze wiesz, że na pierwszym roku nie można mieć mioteł. Zresztą, co by powiedział ociec, gdyby to zobaczył. Nad kupnem miotły zastanowimy się w przyszłym roku, gdy zobaczę twoje stopnie...
- Tata by mi tego nie odmówił... – jęknął, gdy jego matka, porzuciwszy uprzednio łagodny ton, dała mu kilka klapsów.
- Masz lęk wysokości, Willie – powiedziała matka, gdy zabrakło jej innych argumentów; podświadomie czuła, że nie da rady przekonać chłopca do zmiany zdania. Był tak samo uparty, jak jego ojciec.
- A co to ma do rzeczy? – zapytał ze złością chłopiec, wpatrując się w podkrążone oczy matki. – Mamo, ty nie wiesz, jak to jest... być najmłodszym w rodzinie. Chcę się sprawdzić i przekonać, czy się do tego nadaję... do bycia dobrym czarodziejem... – wyjaśnił, zaciskając zęby i siłą powstrzymując napływające do oczu łzy.
- Willie... – Już miała na końcu języka, że jego siostra, Dee jest od niego starsza tylko o pół minuty, ale dała sobie spokój. Tego chłopca nic nie było w stanie przekonać.
- Wtedy nie będą się ze mnie śmiali – wyszeptał, spuszczając głowę – i nazywali mnie nieudacznikiem... tak jak wtedy w... – Z trudem mówił, przełykając gorzkie łzy.
- Willie, jestem pewna, że nowi koledzy będą cię lubili takim, jakim jesteś... – Co oznaczało mniej więcej tyle, że nowej miotły i tak nie dostanie. Chłopiec przewrócił oczami, jakby chciał powiedzieć „Daj mi spokój” i ruszył przodem, ciekawie rozglądając się po całej ulicy.
A było co oglądać!
Blade światło padało na szyby wystawowe sklepów i sprawiało, że tu i ówdzie pojawiały się i znikały słabe błyski.
Gdzie nie gdzie widać było kolorowe mgiełki, które tworzyły nad głowami ludzi kolorowe tęcze.
Willie zamrugał oczami, oszołomiony tym wszystkim.
- Kochanie, zaczekaj na mnie! – krzyknęła matka, gdy chłopiec przebiegł przez całą długość ulicy i zniknął jej z oczu.
Za następnym zakrętem znajdowało się wejście na ulicę śmiertelnego Nokturnu.
Pani Tool, matce bliźniaków, ze strachu zaschło w ustach.
Jeśli Willie zechce tam iść...
Był na tyle głupi, że mógłby to zrobić.
Wolała nie myśleć, co się wtedy może zdarzyć.





Zalana słońcem ulica ciągnęła się wzdłuż barwnych sklepów, gdzie można było dostać dosłownie wszystko; od bezoaru począwszy, a na mandragorze skończywszy. Każda z tych rzeczy miała własne „zastosowanie”, które nie zawsze było bezpieczne.
Mimo że zmieniała się z roku na rok, nie utraciła pradawnej magii, którą w nią wtłoczono.
Lily wybiegła na ulicę w momencie, gdy mały chłopiec zniknął za horyzontem.
Dwaj czarodzieje, idący ich tropem, zatrzymali się przed oknem wystawowym pana Collinsa i udawali, że bardzo ich interesują najnowsze modele mioteł.
Gdy chłopiec odbiegł, przyspieszyli kroku, zrównując się z jego matką.
Lily zatrzymała się; nie mogła oderwać wzroku od kolorowych cieni tańczących na ścianie sąsiedniego budynku.
Gdyby to zrobiła, bez trudu zauważyłaby, że dwaj mężczyźni biorą wystraszoną kobietę pod pachy i wloką za sobą w nieznanym kierunku.
Kobieta nie wyrywała się im, nie próbowała też krzyczeć.
Zaklęcie „silencio” mocno trzymało.
- Szkoda, że nie mogłam go bliżej poznać – powiedziała, oglądając się za Hiacyntą, która właśnie wyszła ze sklepu, trzymając w rękach naręcze papierowych toreb i pustą klatkę. – Był taki miły.
- Mnie się wydawał rozpuszczony – mruknęła matka, poprawiając zębami pasek skórzanej torby, zwisającej jej luźno z lewego ramienia. Jej córka nawet się nie obejrzała, nie mówiąc już o udzieleniu pomocy.
Była bardzo samolubna. I robiła tylko to, na co miała w danej chwili miała ochotę.
Rzadko zdarzało się, żeby jej pragnienia pokrywały się z pragnieniami innych ludzi.
Tak było i tym razem.
- Lily, zabierz, z łaski swojej, tę torbę, dobrze? – zapytała, podsuwając dziewczynce papierową torbę po brzegi wypełnioną składnikami służącymi do przyrządzania eliksirów.
- A muszę? – odpowiedział pytaniem na pytanie mały rudzielec, zabawnie – przynajmniej w przekonaniu Hiacynty – marszcząc brwi. – Nie chcę się zmęczyć.
- Nie musisz – wycedziła jej matka przez zaciśnięte zęby, przeciskając się między spieszącymi się w inną stronę ludźmi. – Mam jeszcze wolny duży palec u nogi.
- To nie muszę się o ciebie martwić, prawda? – zapytała Lily, otwierając drzwi innego sklepu, nad którymi wisiał szyld Ollivanderów, najlepszych wytwórców różdżek i wpadając do środka.
- Mamo, pospiesz się! – krzyknęła dziewczynka, nim zniknęła za skrzypiącymi drzwiami.
- A Robert się ze mnie śmiał, kiedy mu mówiłam, że nie chcę mieć więcej dzieci – mruknęła do siebie Hiacynta, otwierając łokciem drzwi. – Trzeba było mnie wtedy słuchać!





Lily patrzyła na mężczyznę, mrużąc oczy, ale nie wyglądało na to, by chciała o coś zapytać.
Mógłby się ogolić, myślała z przekąsem, przyglądając się jego twarzy, i ubrać coś odpowiedniejszego, dodała, dokładnie oglądając jego pogniecioną i przefarbowaną szatę. Wygląda niewłaściwie!
- Dzień dobry – przywitał się grzecznie, kiedy dziewczynka wbiegła do sklepu, stukając wesoło obcasami i ciekawie rozglądając się dookoła. Od ziemi do sufitu piętrzyły się tu wąskie pudełka, w których pan Ollivander trzymał różdżki. – W czym mogę pomóc? – zapytał, pochylając się w stronę rudzielca. – Niech zgadnę, wybierasz się do Hogwartu, tak? I musisz mieć dobrą różdżkę. Zobaczymy... Zaraz znajdziemy coś specjalnie dla ciebie. Ale najpierw... Która ręka ma moc? – zapytał. Evans patrzyła na niego jak na wariata, któremu należy przytakiwać, wolno przesuwając się w stronę drzwi, by następnie chwycić za klamkę i uciec z głośnym krzykiem. Nieszkodliwy wariat, myślała gorączkowo, czy tylko wariat, po którym wszystkiego można się spodziewać, bo jeśli to drugie, to muszę zaraz stąd iść.
Pan Ollivander musiał to wyczuć, bo sam zbadał jej dłonie, nie pytając o nic więcej.
- Dobrze, a teraz...
Lily nie zdążyła zapytać, co się teraz stanie, bo magiczna taśma zmierzyła jej całe ciało; od nadgarstka, poprzez palec, łokieć, ramię, kolano i pachę, aż do obwodu głowy i szerokości nosa.
Ucieszyła się, kiedy się okazało, że to już koniec i pan Ollivander nie zamierza jej dłużej męczyć.
Czuła, że jeszcze chwila i zdzieli sprzedawcę w głowę grubą księgą przychodów i rozchodów, która leżała na pokrytej kurzem podłodze.
Wprawdzie ojciec często jej powtarzał „nie rób drugiemu, co tobie nie miłe”, ale Lily nie zamierzała sprawdzać prawdziwości tych słów.
Koniec, prychnęła pod nosem, to naprawdę koniec, doczekałam tego.
Wzięła głęboki oddech, powietrze tchnęło magią.
Atmosfera w sklepie nieco się rozluźniła, pan Ollivander wyszedł ze swej skorupy i miał odwagę trochę z nią pożartować, nim zabrał się wybieranie kolejnej różdżki.
- Wypróbuj tę – powiedział, wyciągając z pudła długą, lekko zakrzywioną różdżkę i podając ją Lily. – Dąb, dziesięć cali, nieco zakrzywiona, dobra do rzucania prostych, mało skomplikowanych zaklęć.
Lily wykonała kilka niezgrabnych ruchów, które nie uszły uwadze pana Ollivandera, uśmiechającego się do kolejnego klienta, który właśnie wszedł do jego sklepu.
- Nie, to nie ta – skarcił samego siebie, wsuwając nos do następnego pudła. – A może ta? Dałbym sobie rękę uciąć, że to będzie ta – zażartował.
Jest tylu dobrych wytwórców różdżek, myślała Lily, chwytając się za głowę, a ja musiałam trafić akurat na tego... z poczuciem humoru. W wydaniu piątym, poprawionym autorstwa Windtleya Smitha widnieje spis wytwórców różdżek, który otworzyli swe sklepy na ulicy Pokątnej. Żadna z pięciu ksiąg nie wspominała, że Ollivander lubi opowiadać ludziom dowcipy. Tego powinni zabronić.
Evans nie należała do osób, które posiadały poczucie humoru; gdy miała dwa lata, uderzyła klauna, który wyciągał żywe gołębie z kieszeni spodni, pół roku później rozpłakała się na przyjęciu urodzinowym, gdy okazało się, że „specjalnym gościem” jest mim, a rok temu popluła kobietę, która pokazywała jej karciane sztuczki, czym doprowadziła tamtą do płaczu. Nie lubiła klaunów prawie tak samo, jak nie lubiła kotów i piegów.
- Ta panience pasuje – stwierdził z ulgą, gdy dziewczynka zacisnęła palce na innym kawałku magicznego drewna i wykonała nim kilka niezgrabnych ruchów. – Dziesięć i ćwierć cala, wierzba, bardzo elegancka. Znakomita do rzucania uroków.
- Mamo, zapłać temu panu, dobrze? – powiedziała Lily, wskazując palcem pana Ollivandera, gdy Hiacyncie udało się wreszcie przecisnąć przez drzwi i teraz stała przed właścicielem sklepu z szeroko rozdziawioną buzią, zdumiona tym, co tu zastała.
- Bierzemy – powiedziała Hiacynta, lekko się uśmiechając, kiedy otrząsnęła się ze zdumienia. – I idziemy. Zaraz ucieknie nam pociąg!




Panna Evans i jej matka biegały od sklepu do sklepu, robiąc zakupy, podczas gdy Robert przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż wijącej się wśród kolorowych sklepów ulicy, myśląc, co mógłby kupić, żeby zadowolić Lily.
Jego spojrzenie zatrzymało się na dłużej na szybie wystawowej sklepu z magicznymi zwierzętami; czarna sowa patrzyła na niego podejrzliwie, wychylając główkę zza stalowych prętów wielkiej klatki.
To coś dla mnie, pomyślał, przekraczając próg niewielkiego sklepu i rozglądając się na boki, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma jego córki, Lily na pewno się ucieszy.
Zawsze mówiła, że chce mieć zwierzątko.
- Lily, mam coś dla ciebie! – zawołał ojciec, gdy pani Evans i jej córka wyszły z zakładu pana Ollivandera. – To prawdziwa sowa. Czarna. Unikat – pochwalił się, wyciągając klatkę zza pleców.
Na ulicy Pokątnej rozpętało się prawdziwe piekło, gdy okazało się, że mały chłopiec, Abraham, wypuścił z klatek cztery sowy, dwa węże, dziewięć szczurów, pięć ropuch i czternaście nietoperzy; zwierzęta wykorzystały zamieszanie na zapleczu sklepu – ktoś rozlał wiadro tłustej oliwy na podłodze – i wydostały się na zewnątrz, wzbudzając strach i popłoch w śród spacerujących czarodziejów. W ruch poszły i buty, i różdżki.
O ile ojciec był zbyt pochłonięty unikaniem zaklęć, które raz po raz wylatywały z końców różdżek, krążąc zdecydowanie za blisko jego starej głowy i zbyt przerażony tłumem czarodziejów, który pędził wprost na niego, tępo gapiąc się to w niebo, to pod nogi, o tyle jego żona, Hiacynta, której nic nie było w stanie przestraszyć, nie zawracała sobie głowy tym całym zamieszaniem i patrzyła na córkę, dobrze wiedząc, co się za chwilę stanie.
Lily prychnęła jak rozjuszona kotka, gniewnie marszcząc brwi i patrząc na ojca z niesmakiem, jakby był małym i nic nieznaczącym robakiem.
Żyłka na jej skroni zaczęła niebezpiecznie pulsować i, Hiacynta była tego prawie pewna, blednąć, co oznaczało, że ich malutka córeczka już za chwilę przestanie być nieznośnym i złośliwym dzieckiem, a stanie się „żywym okazem zdrowia” i zacznie krzyczeć, ile tylko będzie miała sił w płucach.
Była bardzo zadowolona i zaskoczona zarazem, gdy nic takiego nie nastąpiło; Lily obłudnie uśmiechnęła się do ojca, ukazując dwa malutkie dołeczki, które tak bardzo lubił.
- Może być – mruknęła, uginając się pod ciężarem ogromnej klatki. – A nie mieli tam psów?
- Nie. – Ojciec zawahał się, jakby nie był pewny, czy powinien to powiedzieć. – Mieli tylko koty, ropuchy i sowy. Wybrałem sowę.
Nie zamierzał dodawać, że kot, którego wybrał, naszczał mu na płaszcz, a błotnista ropucha, siedząca przy samych drzwiach, wsunęła mu się w lewą nogawkę dżinsowych spodni. Minęło całe pół godziny, zanim sprzedawcy i dwóm jego pomocnikom udało się ją stamtąd wyciągnąć. Robert uciekł ze sklepu, zostawiając na ladzie trzy galeony i nie żądając reszty.
- Dobry wybór – pochwaliła go Hiacynta, całując w czerwony policzek. – Lily, podziękuj tacie.
- A kto go o to prosił? – zapytała dziewczynka przez zaciśnięte zęby, odwracając głowę od klatki z sową. – Dziękuję ci, tato – dodała, przewracając oczami, jakby chciała powiedzieć „a po co mi sowa?” i uśmiechając się obłudnie.
Hiacynta powstrzymała się od komentarza.






Na środku placu, który ze wszystkich stron otaczały stare kamienice, stał pomnik astronoma trzymającego w ręku mapę i globus.
Na gołębie siedzące na rondzie aksamitnego kapelusza, padł blady strach, gdy okazało się, że będą tamtędy przechodzili czarodzieje.
Gołębie, jak każde inne żywe stworzenia, pogardzały magią, ale umiały bezbłędnie ją wyczuć. A magia wisiała w powietrzu; przez ulicę przeszła fala gorąca, przepełniając obawą spacerujących tam ludzi.
Z cichym pyknięciem, poprzedzonym donośnym piskiem, na placu, obok pomnika, zjawił się brodaty czarodziej trzymający za rękę jedenastoletniego syna.
- Ja. Się. Zabiję – wyjęczało latorośle, patrząc ze złością na swego rodziciela.- Zabłądziliśmy!
- Co ty mówisz, synu – wyjęczał ojciec, raz po raz zerkając na mapę, którą trzymał w drżącej dłoni. – Dokładnie wiem, gdzie jesteśmy. Zobacz! – pochylił się nad chłopcem, wskazując palcem blady punkt na mapie, który pulsował w nieco przyspieszonym rytmie, jakby dawał im znak, że to nie to miejsce, do którego się wybierali. Ronnie pojął to w lot, jego ojcu zajęło to trochę więcej czasu. – O, tutaj!
- Tato, trzymasz mapę do góry nogami! – zawołał chłopiec, łapiąc się za głowę.
Kto go pokarał posiadaniem takiego rodziciela!?
- Nie może być! – krzyknął przerażony ojciec, czując, że jego syn może mieć rację i że znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. – Tego... być może się pomyliłem. Zdarza się. Trzymaj się mocno, mogę to naprawić.
Tym razem udało im się trafić. Ulicy Pokątnej nie można było pomylić z żadnym innym miejscem.
Ulica była skąpana w bladym świetle słońca, które odbijało się od szyb okiennych, krzesząc tu i ówdzie złote błyski.
Ronnie odetchnął z ulgą, próbując ukryć przed ojcem fakt, że bardzo się bał.
- Ronnie, nie oddalaj się. Nie wiemy, gdzie wysłano oddziały magicznej policji. Mogą być tuż za rogiem, w sklepie z miotłami, a nawet pod drzwiami naszego domu – powiedział surowym tonem, gdy Ronnie zabawnie zmarszczył brwi i mruknął „no, to mają przekichane. Babcia zdzieli ich miotłą po głowie”.
- Tato, czemu Trafford trafił do więzienia?
- Ronnie, co wiesz na temat Phineasa Trafforda? – zapytał ojciec, próbując przybrać obojętną minę i udawać, że nic go to nie obchodzi. Ronnie nie dał się zwieść, widział przerażenie w oczach ojca, gdy pytał go o pochodzenie przestępcy.
- Nic! – zawołał chłopiec takim tonem, jakby chciał powiedzieć „ale zaraz się tego dowiem. I to od ciebie!”.
- I tak ma zostać! – Jacob odetchnął z wyraźną ulgą, kiedy usłyszał, że nic nie dotarło jeszcze do uszu jego syna. Zasępił, się jednak, gdy się okazało, że Ronnie chce się dowiedzieć, co się wtedy wydarzyło. Jak ma mu o tym powiedzieć?
Jak wyjaśnić, że ten „szaleniec” unieszczęśliwił ich do końca życia, odbierając zdrowe zmysły jego żonie, a chłopcu matce? Jak mu wyjaśnić działanie „cruciatusa”? Na te pytania Jacob nie znał odpowiedzi.
Syn zdawał się być zajęty czym innym.
- Tato, ty nic nie rozumiesz! – zdenerwował się chłopiec, tupiąc nogą. – Larry i Rodger założyli się, że zjedzą po funcie elfich jajeczek, jeśli oddziały magicznej policji złapią go przed bożym narodzeniem, a dodatkowo wypiją po szklance tranu, jeśli mężczyzna będzie łysy i szczerbaty. Gdybym wiedział, jak wygląda, mógłbym się z nimi o to założyć i wygrać.
- To byłoby oszustwo!
- Oszustwo – parsknął chłopiec, przeczesując palcami jasną grzywkę – zaledwie niewinne kłamstwo.
- Które mogłoby się stać oszustwem – upierał się ojciec, każąc chłopcu zamknąć usta. – Ty się lepiej ze mną załóż, ile wybitnych będziesz miał w tym semestrze!
- A kogo to obchodzi? – zapytał chłopiec, marszcząc czoło i sięgając po cukierka, którego uprzednio schował w kieszeni spodni.
Cukierek roztopił się i przykleił do wewnętrznej strony spodni, tworząc na wierzchu ogromną, zieloną plamę. Ojciec udał, że tego nie widział, podczas gdy chłopiec starał się ją wytrzeć chustką i opuszkami własnych palców.
- Mnie – odparł ojciec, poprawiając poły grubego płaszcza i naciągając na oczy gruby, wełniany kapelusz. – I twoją chorą matkę!... Słuchaj, Ronnie, Trafford to niebezpieczny zbieg. Dobrych ludzi nie zamyka się w Azkabanie. Zapomnij o nim. I obiecaj mi, że nigdy więcej nie będziemy musieli o nim rozmawiać. I ani słowa matce, to by ją zabiło, rozumiesz?
- Niewiele jej trzeba – mruknął chłopiec, gdy znalazł się poza zasięgiem ojcowskich uszu. – Życie jest takie kruche – wypowiedział w swym życiu pierwszą, ale na pewno nie ostatnią, myśl filozoficzną.
- Idziemy! Nie ociągaj się. Mamy tylko czterdzieści pięć minut i dwanaście sklepów do obejrzenia. Nie zostawaj w tyle, w Hogsmeade widziano dementorów, więc mogą być i tutaj!
- Nigdy nie wiadomo, co? – zapytał Ronnie, zadzierając głowę, żeby lepiej wiedzieć ojca. Tamten nie odpowiedział; pochylił się i pocałował go w czoło.
Jacob pomógł mu skompletować zestaw rzeczy potrzebnych młodym adeptom magii na pierwszym roku i odprowadził go do pociągu.
Nie obyło się bez kilku ucieczek i nagan wypowiedzianych surowym, lecz lekko drżącym głosem...
- Wsiadaj do pociągu, Ronnie!
- Dobrze, tato. Jak zobaczysz mamę w szpitalu, to pozdrów ją ode mnie. Niech szybko wraca do zdrowia.
- Dziękuję ci, Ronnie. - Ojciec z trudem powstrzymał napływające do oczu łzy i przybrał niezwykle smutną minę, która była dobrze znana chłopcu. – Na pewno jej to powiem, synu. Ucz się i nie napytaj sobie biedy, dobrze? Trzymaj się kolegów.




Ronnie dobrze pamiętał moment, kiedy wpadł na owych „kolegów”.
Ronnie, Larry, Rodger i Willie wpadli na siebie w aptece na ulicy pokątnej, gdzie wszyscy wybrali się po sprawunki i, jak często to się zdarza, nie od razu się polubili.
- Czy pan sobie ze mnie kpi? – zapytał Larry, uderzając pięścią o blat lady, za którą stał właściciel małego i śmierdzącego sklepu.
- Gdzieżbym śmiał, drogi chłopce – powiedział mężczyzna, podkręcając palcami rude wąsy. – Dobrze wiesz, że gdybym miał ten składnik w magazynie, sprzedałbym ci go bez wahania, ale ostatnią sztukę odstąpiłem tej młodej damie, która wyszła stąd jakieś dziesięć minut temu. Nawet gdybym chciał, nie dałbym rady sprowadzić dzisiaj nowej dostawy. Przykro mi, możesz zapytać w innym sklepie, ale jestem prawie pewny, że i im się skończył.
Larry wymamrotał coś po nosem na temat „pojemności magicznych magazynów”, odwrócił się na pięcie i wpadł na korpulentnego chłopca, o podwójnym podbródku i wyłupiastych oczach, trzymającego w rękach perskiego kota. Jego ulubionego kota. Był to Willie, który zaszedł go od tyłu.
- Zrobił mi na złość – upierał się Larry, chwytając za kark korpulentnego chłopca. – Kupił tego kota, chociaż dobrze wiedział, że mi się podoba! Niech ja go tylko dostanę w swoje ręce, to pokaże mu, gdzie zimują gumochłony! – odgrażał się.
Rzucił się na niego z pięściami, wykonując szybkie, lecz nie dość precyzyjne ruchy, które nie były w stanie dosięgnąć wyśmiewającego się z niego chłopca.
Był coraz bardziej wściekły i uderzał na oślep. Ogarnęła go dzika furia i jedyne, o czym teraz marzył, to dopaść swego „przeciwnika” i przestawić mu kilka kości, tak żeby nie mógł się ruszać do końca życia.
Z ust ciekła mu piana, a w oczach czaiły się niebezpieczne błyski.
Był gotowy na wszystko!
Willie musiał to zauważyć, bo zrzedła mu mina i nie był już tak pewny swego, jak na początku. Mimo to przezwyciężył strach, a drżenie warg ukrył, przywołując na twarz złośliwy uśmiech. Przetrzymał inne rzeczy, przetrzyma i to!
Willie myślał wtedy o... o niczym. Wiedział, że jeśli dosięgnie go pięść Larry’ego, to nie będzie miał już nigdy normalnego i zdatnego do użytku nosa, za którego nie musiałby się wstydzić.
Mylił się, jeśli sądził, że jego przeciwnik poprzestanie na kilku ciosach i będzie miał dosyć. Larry, jak się okazało, był bardzo wytrzymały. I psychicznie, i fizycznie.
- Najpierw musisz mnie złapać! – krzyknął Willie, uchylając się od ciosów zadawanych przez chłopca. – Trzeba było się pospieszyć. Kot to nie mysz... – Pięść Larry’ego po wielu próbach trafiła w cel.
Willie jęknął, chwytając się za nos, z którego ciekła krew.
- Dobry jesteś! – pochwalił kolegę, który ciężko oddychając, patrzył na niego z odrazą. – Jak tak bardzo na tym ci zależy, to weź sobie tego kota.
- Ty też jesteś całkiem niezły – odwdzięczył się za komplement Larry, przeczesując palcami gęste włosy. Robił to zawsze, gdy był zakłopotany. – Nie, już mi na nim nie zależy. Mama zawsze powtarzała, żebym kupił sobie ropuchę... i chyba tak właśnie zrobię.

- Mogę ci doradzić – zaproponował Willie, biorąc kolegę pod ramię – którą wybrać. Tata ma sklep zoologiczny na przedmieściach Londynu. Można powiedzieć, że jestem ekspertem w ocenie ropuch.
- Dobry pomysł – ucieszył się Larry, podnosząc się z ziemi. – Idziemy!
Sprzedawca nie namyślał się długo i wyrzucił ich za drzwi:
- Wynoście się stąd z tymi waszymi zapchlonymi kocurami! – krzyknął i wyrzucił ich za drzwi, nim zdążyli zwrócić mu uwagę, że, na dobrą sprawę, kot jest tylko jeden.
Freddie i Eddie, blondyni pochodzący z zachodniej dzielnicy Nowego Yorku, pochylili się nad chłopcami, głośno cmokając. Byli podobni do siebie jak dwie krople wody. I wydawali się być rozbawieni tą całą sytuacją.
- Kretyn – powiedział cicho Eddie, patrząc przez szybę wystawową na sprzedawcę, który ciskał w klientów wszystkim, co znalazł na ziemi. – Zawsze to samo – dodał, kręcąc z niesmakiem głową.
- A wy, co? – zapytał Freddie, pomagając chłopcom podnieść się z ziemi. Nie doczekał się odpowiedzi. – Zamierzacie tu przezimować? Hogwart, pierwszy rok. Tak jak kiedyś my... – dodał, obejrzawszy srebrną plakietkę przypiętą do piersi chłopca. – My też takie mieliśmy, gdy odwiedziliśmy Dziurawy Kocioł pod opieką starych – głośno się roześmiał. - Prawda, Eddie? To były czasy!
Zamiast odpowiedzieć, jak to mieli w zwyczaju, „prawda, Freddie”, Eddie dał mu w ucho.
- Daj im złapać oddech – powiedział, przewracając oczami. – Nie widzisz, jacy są zziajani?
- Widzę, widzę – mruknął Eddie, opierając się o ścianę. – Widziałem też, jak bili się w tym sklepie.
- Głupi jesteś – odparł Freddie. Jego kolega nie wiedział, co ma odpowiedzieć.
- Idziemy kupić ropuchę – odezwał się wreszcie Larry. – I tak się zastanawiamy... czy nie wybralibyście się z nami? – Bardziej stwierdził, niż zapytał.
- Wybaczcie, mamy do załatwienia pewną, nie cierpiącą zwłoki sprawę.
- Do zobaczenia w Hogwarcie, dzieciaki!
- Na waszym miejscu bym się z nimi nie zadawał – odezwał się Ronnie, gdy ich starsi koledzy zniknęli za rogiem wąskiej ulicy, śmiejąc się wesoło.
- To szkolni chuligani – potwierdził drugi chłopiec, kiwając głową. Na ich piersiach błyszczały szkolne odznaki; takie same, jakie mieli obaj chłopcy. – Ich stale trzymają się kłopoty. Nazywam się Rodger, a to jest Ronnie. Wybieracie się do sklepu pana Percivala? (Willie potwierdził to skinieniem głowy) Odprowadzimy was pod same drzwi. My mamy koty. – Wskazał na pudło, w którym smacznie spały dwa kociaki: jeden był rudy i gruby, a drugi szary i chudy.
- Brat mówił mi o nich... – powiedział Ronnie, wracając do poprzedniego tematu. – Opowiem wam po drodze.
- Może nawet będziemy razem siedzieć – rzucił niedbale Rodger, przyglądając się kątem oka swym towarzyszom.
Nikt nie był w stanie mu odpowiedzieć.
Po dziesięciu minutach uciążliwej ciszy, Willie przypomniał im o dwóch starszych chłopcach, których spotkali na ulicy, a Ronnie z wdzięcznością podjął ten temat.
Po kilku minutach, jak to się często zdarza chłopcom, mówił już o czym innym.
Willie i Ronnie prowadzili ożywioną dyskusję na temat mioteł i ceremonii przydziału uczniów do czterech domów, natomiast Larry i Rodger zaczęli dyskutować o ostatnich porwaniach i ucieczce Trafforda z Azkabanu.
Wtedy też założyli się, że zjedzą po funcie elfich jajeczek, jeśli Phineas trafi do więzienia przed bożym narodzeniem i wypiją po szklance tranu, jeśli będzie szczerbaty i łysy.




Willie często wracał myślami do tamtego popołudnia i zastanawiał się, co ciągnęło go w stronę tych niezbyt mądrych, lecz bardzo wesołych chłopców. Kiedy zobaczył Ronnie’ego na peronie, tak się ucieszył, jakby był to jego dawny znajomy.
- Ronnie!
- A, to ty, Willie – wycedził Ronnie przez zaciśnięte zęby, zastanawiając się, dokąd by tu uciec.
- Usiądziemy w jednym przedziale? – zapytał Willie z nadzieją w głosie. Ronnie był jego idolem.
- Przykro mi, obiecałem Larry’emu i Rodgerowi, że będę z nimi siedział.
- Trudno, może następnym razem. – Radosne iskierki prawie natychmiast zgasły w oczach Willie’ego, ustępując miejsca dwóm ogromnym łzom, który stoczyły się z czubka jego nosa. Nie doczekał się odpowiedzi.
- Może – wycedził chłopiec przez zaciśnięte zęby, gdy znalazł się poza zasięgiem uszu Willie’ego. – W nowym życiu. Nie usiadłbym obok niego nawet z trzy metrową miotłą. To czubek! – dodał, przewracając oczami.
- Ronnie, pospiesz się. Pociąg nie będzie na ciebie czekał!
- O, a to kto? – zapytał, gdy obok niego przebiegła dziewczynka z obsypanym piegami noskiem i złotymi loczkami zalotnie opadającymi na wysokie czoło, machając rodzicom na pożegnanie.
- Do zobaczenia w Boże Narodzenie!
- Do zobaczenia, Flo!
- Będziemy za tobą tęsknić! – zawołał jej ojciec, przytulając do siebie żonę.
- Uważaj na siebie! – zawołała matka, ukradkiem obcierając łzę.
- Mamo! – jęknęła dziewczynka, kręcąc nosem. – Nie przesadzaj. W Hogwarcie jest bezpiecznie!
- Mądra i ładna – westchnął cicho Ronnie, na którym dziewczynka zrobiła duże wrażenie. – Muszę się koniecznie dowiedzieć, w którym przedziale będzie siedzieć. – Z tym postanowieniem Ronnie wsiadł do pociągu.


- Czy to jest... To?
Trudno byłoby zgadnąć, kto był bardziej zaskoczony: czy Lily, która myślała, że na peron dziewięć i trzy czwarte przechodzi się przez zaczarowane drzwi z gadającą dziurką od klucza, czy Merigold, która do tej pory myślała, że mugolskie bajeczki są wymysłem profesora Dumbledore’a i istnieją jedynie w jego chorej, aczkolwiek genialnej podświadomości.
- Tam. - Merigold wskazała palcem, gdzie mieściła się wąska barierka, przez którą przechodziło właśnie kilku podstarzałych mugoli, raz po raz oglądając się za siebie. – Biegnij prosto na tę barierkę między dwoma peronami, dziewiątym i dziesiątym; nie zatrzymuj się, ani nie oglądaj się za siebie.
- A jak nie trafię? – zapytała Lily, szukając wzrokiem owej barierki i modląc się w duchu, by trafiła, nim zderzy się z biegnącymi w stronę innych peronów pasażerami.
- Bzdura! – krzyknęła Merry, poprawiając kapelusz, który zsunął się jej na lewe ucho i teraz dyndał, niczym pompon świętego Mikołaja. – Dotychczas wszystkim się udawało, choć nie obyło się bez kilku wypadków. Jeden chłopiec chciał przeskoczyć przez barierkę, zamiast przez nią przebiec i złamał nogę, a mała Tissa... nigdy nie wyglądała tak jak przedtem. Nawet rodzicie nie umieli jej rozpoznać.
- A co się stało? – zapytała cicho Lily, czując, że ciarki przechodzą jej po plecach, a z czoła spływa cienka strużka potu. – Coś złego?
- Nie, nie umiała wyhamować, gdy znalazła się po drugiej stronie peronu i zderzyła się z Puchonem, który trzymał w rękach ogromną, metalową klatkę, w której siedział Tebo*, zakazana hodowla i te rzeczy... rodzice długo nie umieli znaleźć jej... nosa. Nie wiem, po co ja ci opowiadam takie rzeczy. Słuchaj, to bardzo proste. Zamknij oczy i po prostu to zrób. To tak jak z... – Merigold zaczerwieniła się po sam czubek szpiczastej tiary i prawie natychmiast zmieniła temat, popychając dziewczynkę w stronę peronu i głośno zawodząc, że jeszcze chwila zwłoki i na pewno się spóźni.
Tłumy czarodziejów, robiących „sztuczny tłok”, się przerzedziły, i Lily musiała zaczekać, aż przejdą całą długość pomiędzy dziewiątym a dziesiątym peronem, i zawrócą.
Wtedy mocno zacisnęła powieki, odliczyła do dziesięciu i pobiegła prosto przed siebie.



Lokomotywa zapiszczała, wyrzucając w górę kłęby czarnego dymu. Zrozpaczone matki czule żegnały się ze swymi pociechami, dając im ostatnie dobre rady, które, jak bystrze zauważyła Lily, trafiały w mur.
Była prawie pewna, że hałaśliwi i rozgorączkowani podróżą uczniowie, zapomną o nich, nim zdążą wsiąść do czerwonego pociągu, który właśnie wyrzucił z siebie kolejne kłęby ciemnej pary, a ogromne, połączone cienkimi szynami koła zaczynały wolno się poruszać.
Koła w ruch, para buch – nie wiadomo, czemu Lily przypomniał się nagle znany mugolski wierszyk. I mocno pociągnęła nosem. Do domu, do mamy i taty!
Jeżeli jeszcze parę godzin temu wierzyła, że „wszystko będzie dobrze”, to teraz – na skutek nowych doświadczeń – zmieniła zdanie. Nic nie było dobrze!
- Lily, wsiadaj do pociągu!
- Do tego tutaj?
- A widzisz tu inny? Wsiadaj, maszynista nie będzie na ciebie czekał.
- Dobra, dobra, nie popędzaj mnie! – krzyknęła Lily, z pewnym ociąganiem wykonując polecenie. Przed oczami ciągle miała twarze uśmiechniętych rodziców, żegnających ją na peronie. – Wsiadam!
- Żegnaj, kochanie! – krzyknęła Merigold, nim zdążyła ugryźć się w język.



*Tebo jest guźcem popielatego koloru, spotykanym w Kongo i Zairze. Może stawać się niewidzialny, co sprawia, że bardzo trudno przed nim uciec albo go złapać. Jest nadzwyczaj niebezpieczny. Skóra Tebo jest wysoko cenionym surowcem na ochraniacze i ubrania.


Newt. Skamander „Fantastyczne zwierzęta...”. Ostatnio otrzymałam mailem Newt. Skamander„Fantastyczne zwierzęta...” i Kenniworthy. Whisp „Quidditch przez wieki...” i muszę się nimi nacieszyć.

Imiona bohaterów, oprócz tych kanonicznych, pochodzą z Behind the name.


Ostatnio zmieniony przez Vernity dnia Sob 14:45, 02 Cze 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vernity
pisarz - amator


Dołączył: 20 Gru 2005
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Wyobraźni

PostWysłany: Sob 16:47, 14 Kwi 2007    Temat postu: Rozdział trzeci "Benny charłak"

No więc przed Wami kolejny rozdział.

Rozdział trzeci "Benny charłak"
Beta: Elissa.
Bardzo dziękuję Ci za sprawdzenie tego tekstu.


Dworzec King’s Cross, największy i najbardziej znany dworzec w Londynie, mieścił się między sklepem zoologicznym, w którym mugolscy rodzice kupowali swym dzieciom domowe zwierzątka i gdzie mogli nabyć karmę dla swych czworonożnych pupili a sklepem obuwniczym, znanym ze swego niezwykłego podejścia do klientów.
Niezwykłe podejście polegało na tym, że to sprzedawca przymierzał buty, a klienci mówili mu, czy dobrze pasują. Interes się kręcił i klienci nie narzekali.
- Peter, masz wszystko? – babcia pogłaskała wnuka po jasnej czuprynie i pocałowała go w dwa pucołowate policzki.
- W kufrze – powiedział chłopiec, unosząc dumnie głowę. Zamlaskał, co oznaczało, że jest z siebie bardzo zadowolony. – Spakowałem się wczoraj wieczorem.
- To dobrze. Masz przy sobie tabletki na wypadek...
- Babciu! – pisnął Peter, bojąc się, że usłyszy ich któryś ze starszych uczniów kręcących się w pobliżu. – Mam je w kieszeni. Zażyję, gdy będę ich bardzo potrzebował.
- A gdzie jest twój szczur?
- Zdechł.
- Kot?
- Zadławił się szczurem.
- Sowa Luna?
- Czołowe zderzenie z drzewem.
- Nietoperz Alfred?
- Udaje sowę.
- Jaszczurka?
- Utonęła w rzece.
- Żaba?
- Zjedzona przez mugolskiego bop... cana.
- Och, kochanie!
- Mama obiecała, że kupi mi nową ropuchę, babciu.
- To dobrze, kochanie.
Peter lubił zwierzęta; gdy był mały dostał od dziadka tłuściutką złotą rybkę z czerwonym brzuszkiem, którą trzymał w akwarium na niewielkim piecu, by było jej ciepło; gdy miał dwa lata przygarnął bezdomnego psa, który od tamtej pory mieszkał w jego cuchnącej szafie, żywiąc się robakami i robiąc pod siebie; gdy miał sześć lat rodzice podarowali mu kota na urodziny, który bez przerwy siedział na parapecie okna, nad rozgrzanym kaloryferem, miaucząc cicho. A kiedy obchodził jedenaste urodziny i miał wyjechać do Hogwartu, rodzice kupili mu szczura.
I tak to się zaczęło...
Problem polegał na tym, że zwierzęta za nim nie przepadały.
Żaden z uczniów nie zauważył szarej płomykówki, która zatoczyła koło nad pociągiem i usiadła na kominie, raz po raz podskakując na czarnych obłoczkach ulatujących w niebo z ciemnej dziury.


Ktoś mógłby powiedzieć, że zdechłe szczury „to naprawdę nic takiego”, ale Lily wierzyła, że przynoszą szczęście. Wierzyła też, że lepiej jest spotkać się oko w oko ze skrzatem domowym, niż z górskim olbrzymem, że kiedy schowasz ząb pod poduszkę, przyleci zębowa wróżka i da ci za to złotą monetę, że po drugiej stronie tęczy leprokonusy pilnują garnka po brzegi wypełnionego złotem i że kiedyś będzie dobrą czarownicą.
Nie wierzyła tylko w to, czego nie mogłaby zobaczyć.
Szczury, myślała z pogardą Lily, to bardzo głupie stworzenia. I mam uwierzyć, że kiedyś, kiedy obaj wybrali się na zakupy, on biegł za nimi?
Zmrużyła oczy, bo James kołysał jej szczurem przed samym nosem, tłumacząc, jakie korzyści ma się z posiadania takiego zwierzątka.
- Chcesz go potrzymać?
- Eeee... Nie przepadam za szczurami...
- Owszem, żywe wcale nie są ciekawe. Co innego martwe. Z takim szczurem jest mnóstwo zabawy. – Coś opadło mu na samo dno żołądka, wywołując mrowienie w stopach i na karku. Nie było to nieprzyjemne uczucie; James mógłby powiedzieć, że sprawiło mu dziwną przyjemność, gdyby zdołał je zlokalizować i odkryć, co było jego przyczyną.
A on zdawał się nie mieć o tym pojęcia.
- A po co wam zdechły szczur?
- Też pytanie! Wsadzimy go Smarkowi do kieszeni i zobaczymy, kiedy zacznie krzyczeć. Czeka nas dobra zabawa.
- Aha! Nie możecie sami włóczyć się nocą po ciemnych korytarzach, to bardzo niebezpieczne! A jak was złapią? – zapytała Lily, unosząc lekko brwi, jakby chciała powiedzieć „ nie dla psa kiełbasa”, cokolwiek miałoby to znaczyć. Coś zsunęło się jej na dno żołądka, a następnie pękło, zalewając jego wnętrze przyjemnym ciepłem, kojarzącym się z małymi i kolorowymi motylkami, które latały tu i tam, obijając się o ściany. Nie mogła wiedzieć, co to miało znaczyć.
- Bez ryzyka nie ma zabawy! – James zadawał jej pytania i pilnie odnotowywał w głowie odpowiedzi, podczas gdy Syriusz tylko kręcił nosem, powtarzając „ja zapytałbym o co innego” i dodając czasem coś od siebie.
- Obiecaj mi, że kiedy następnym razem go zobaczysz, nie będziesz krzyczeć.
- Dooobra, mogę obiecać. – Łaskawie zgodziła się Lily. Lubiła wyświadczać innym drobne
przysługi, gdy miała dobry humor. – A kiedy to zrobicie?
- Jutro, zaraz po kolacji, gdy inni uczniowie zaczną wychodzić z Wielkiej Sali. Idziemy coś zjeść, żeby nabrać sił.
- Co powiesz na czekoladowe żaby? - Syriusz przeczesał palcami czarne włosy, rozsuwając je na prawo i na lewo. A to oznaczało, że jest z siebie bardzo zadowolony.
- Mogą być. Idziesz z nami? – zapytał Potter, poprawiając okulary w drucianych oprawkach, które zsunęły mu się z nosa.
- Nie jadam tanich słodyczy. Mają za dużo cukru. A... Mając do wyboru wasze towarzystwo i towarzystwo Flo, wybieram Flo.
Jest dosyć ładna, myślał James, z uwagą przyglądając się Lily, gdyby jeszcze nie udawała mądrali, byłaby w porządku. Tak to jest, dziewczynki nie mogą być jednocześnie i głupie, i ładne. Nie można mieć wszystkiego!
Gdyby James spotkałby się z Flo, na pewno zmieniłby zdanie.
- Uważasz się za lepszą od nas, Evans?
Coś w głosie Jamesa zmusiło ją do nie zadawania pytania, które cisnęło się jej na usta.
Więc wiesz, pomyślał z przekąsem rudzielec, przeczesując palcami gęste loczki, dobrze, tym lepsza będzie zabawa. Nie muszę się przedstawiać, bo wszyscy mnie znają! Co za wygoda. Ktoś tak ładny i mądry musi wymagać, by pamiętano jego nazwisko. Nie ma w tym nic złego.
- Nie jesteś tak mądra, jak ci się wydaje. – Syriusz, jak zwykle musiał wtrącić swoje trzy grosze.
- A nie jest? - zapytał Peter, żałując, że w ogóle się odzywał.
Musimy dogonić wózek ze słodyczami, myślał gorączkowo Peter, chwytając się za brzuch, te kanapki z wołowiną, które zrobiła mi na drogę babcia, smakują jak stare, przepocone skarpetki. Nie będę do końca życia jadł skarpetek!
- Nie chcemy przeszkadzać – powiedział Peter, patrząc na kanapkę, którą Lily trzymała w ręce. – Ale mógłbym dostać kawałek... tej pysznej... – Ślinka poleciała mu z kącika ust.
- Peter, dam ci swoje, gdy tylko znajdziemy się w przedziale. – James nie zamierzał czekać, aż Peter przejdzie od słów do czynów. Jego głód bywał czasem strasznie kłopotliwy.
- O ile będziesz miał tam jeszcze trochę miejsca. Gdy zjemy wszystkie czekoladowe żaby, jakie panna Pittypat trzyma dla nas w wózku, nie będziesz mógł ruszyć palcem. – Syriusz był w doskonałym humorze i nikt, nawet głupia i przemądrzała pannica, z którą teraz rozmawiali, nie mogła tego zepsuć. - Do zobaczenia, Evans.
I odbiegli.
- A żeby wam od tego zęby powypadały – wycedziła przez zęby Lily, zasuwając drzwi czwartego przedziału. – Żałosne, zachowują się strasznie dziecinnie.
- A co, ty myślisz, że jesteś dorosła? – zapytała Flo, wyjmując z samego dna kufra pudełko czekoladowych żab i zjadając jedną z nich. – Em, chcesz żabę? – zapytała, przesuwając się w prawo, by zasłonić klatkę z sową stojącą na brzegu siedzenia obitego bordowym materiałem.
Emma, przysadzista dziewczyna o mocno zaokrąglonej, pokrytej piegami twarzy i dużych, jasnoniebieskich, zimnych oczach, kiwnęła głową.
Czarny kok zawiązany na samym czubku głowy i przyozdobiony wielką, czerwoną kokardą, lekko się przy tym zakołysał.
- Pewnie, że chcę. Był tu taki jeden... i pytał o ciebie – zwróciła się nieśmiało do panny Hadgar, która przez ostatnie dwie godziny wędrowała po korytarzu, otwierając każde drzwi i zaglądając do wszystkich przedziałów.
- A po co ty mi o tym mówisz? – zdziwiła się ta druga, usuwając się Lily z drogi: wyglądała tak, jakby miała je za chwilę zabić. – Zawsze o mnie pytają! Mama mówi, że to jest... no ta... popularność! Lil, chcesz...?
Em przesunęła wzrokiem po pokrytej szronem szybie. Jej spojrzenie zatrzymało się na czarnej sowie siedzącej na cienkiej żerdzi w eleganckiej i wygodnie umoszczonej klatce, przeznaczonej do dalekich podróży.
Macey zachichotała; robiła, co mogła, by powstrzymać dźwięki wydobywające się z jej ust.
Lily podążyła za jej wzrokiem: sowa, która jeszcze zaledwie dziesięć minut temu była czarna, jak węgiel, teraz straszyła innych podróżnych swym nowym, zielono – różowym upierzeniem.
Kto mógł zrobić coś takiego, myślała gorączkowo dziewczynka, mocno przygryzając wargi, żeby się przypadkiem nie rozpłakać.
Emmę i Flo od razu wykluczyła, choć wiedziała, że nigdy specjalnie za nią nie przepadały.
Nie wierzyła, że byłyby zdolne do czegoś takiego...
Zajrzałam do paru książek, zapamiętałam to i owo. I dobrze się stało, bo gdybym tego nie zrobiła, nie wiedziałabym jak sobie z tym radzić.
Musiała się upewnić, kto był temu winien.
- Kto to zrobił? – zapytała Lily, kładąc ręce na biodrach i patrząc to na jedną, to na drugą. Flo wskazała na Emmę, a Emma na Flo.
- Tak też myślałam – skłamała gładko Lily, szepcząc: „a żeby was...” i wyciągając z kieszeni różdżkę. – Zaraz się tym zajmę. Śladu nie będzie...


- Mam drugiego – powiedział Peter, przyglądając się zdechłemu stworzonku, które leżało na jego dłoni. – A wydawało mi się, że był tylko jeden...
- Peter, idziesz, czy zostajesz? – zapytał Syriusz, podchodząc do niego i lekko klepiąc go w ramię, by dodać mu nieco odwagi. – Słuchaj, wiem, że nie czujesz się na siłach, by z nami iść, ale to jest dobra okazja, która szybko się nie powtórzy. Lokomotywa zwalnia...
- Zróbmy to – powiedział Peter, czując, że zbiera mu się na mdłości. Żołądek podszedł mu do gardła, wykonując cztery pół obroty w towarzystwie jabłka Adama i innych narządów, znajdujących się w przełyku. Chłopiec głośno przełknął ślinę, modląc się w duchu, by Syriusz nie zauważył, że zrobił się cały zielony na twarzy.
Choroba lokomocyjna dawała mu się we znaki.
Nie wyglądał najlepiej...
- Wiesz, że jesteś zielony? – zapytał bardzo taktownie Syriusz, który za nic miał zasady dobrego wychowania i zawsze pytał o to, o co nie powinien był pytać. – I cały drżysz?
- To z silnych emocji – skłamał Pettigrew, zastanawiając się, czemu cały pociąg się kołysze; to w lewo, to w prawo. A przed nim jeszcze przeprawa rozkołysaną łódką przez niespokojne jezioro, na którego dnie mieszka morski potwór...
- Dobrze ci idzie, ale... Nie musisz tego robić. Jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas, profesora nie ma.
Zanim Peter zdążył mu wyjaśnić, co się z nim naprawdę dzieje, nadszedł Potter.
- Idziemy! – James był bardzo podekscytowany tym, co zamierzali zrobić. – Cały czas prosto, następnie w lewo, przed drzwiami obrotowymi, których nikt nie będzie pilnował, aż dojdziemy do miejsca, gdzie siedzi maszynista...
- Dalej... to bułka z masłem!
- Nie mów przy mnie o jedzeniu! – pisnął Peter, chwytając się za brzuch. – Zaraz... zwymiotuję... – Wymacał rękami kanapki, czekoladowe żaby i paszteciki, które schował do kieszeni, by potem móc je zjeść. I od razu zrobiło mu się lepiej.
- Co mu jest? – zapytał James, przysuwając mu pod nos śmierdzącego szczura. Naiwnie wierzył, że od tego poczuje się lepiej.
- Choroba lokomocyjna – wyjaśnił Black, wskazując na coś, co znajdowało się za ich plecami. Młotek wisiał na kawałku ściany, pomiędzy jednym i drugim oknem, z przyczepioną karteczką „tylko w nagłych przypadkach”. Syriusz nie wiedział, co to „nagłe przypadki”. Dla niego wszystkie przypadki mogły nosić przydomek „nagłe”. – Ledwo trzyma się na nogach! – puścił oko do Jamesa, który lekko się uśmiechnął i pomyślał „ Ten Syriusz naprawdę wie, co robi”.
- Wcale nie... czuję się świetnie...
- Nasz kochany pan Hathaway! – Potter uniósł głos, by zwrócić uwagę kolegów.
- Dobry wieczór, panie profesorze! – Syriusz dał znać Peterowi, żeby uważał.
Aktorstwo było jego mocną stroną; potrafił przekonać każdego, kto chciał go słuchać, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Bez względu na spostrzegawczość słuchającego. Peter, po przyspieszonym kursie składającym się z sześciu wykładów i trzech ćwiczeń, poprzedzonych żmudnymi pytaniami kontrolnymi, potrafił to samo.
Teraz nadszedł czas na „życiowy egzamin”.
Pettigrew, wbrew obawom pana Blacka, okazał się niezwykle pojętnym uczniem, który już po trzech minutach od rozpoczęcia pierwszego wykładu wiedział, co ma mówić i jak się zachowywać. Zdolności te wyssał razem z mlekiem z piersi matki.
Był znakomitym aktorem!
W głowie Petera nadal rozbrzmiewały słowa Syriusza, który mówił: „Zrobimy tak; ty będziesz udawał, że masz chorobę lokomocyjną i odciągniesz na bok tego wapniaka, który będzie cię na pewno pytał, gdzie idziemy, a my z Jamesem zrobimy wszystko, by zatrzymać ten pociąg. Gotowy? Nadchodzi, przedstawienie czas zacząć”.
- Dobry wieczór, chłopcy – odparł profesor, szybko zapinając eleganckie guziki swojej tweedowej marynarki i odruchowo poprawiając bladoróżowy krawat. Zobaczył minę Petera i zdecydował, że nigdzie nie pójdzie. Tu kroiło się coś grubszego. - Chłopcze, co ci dolega?
- Jest bardzo chory, panie profesorze – powiedział szybko Syriusz, bojąc się, że mały Pettigrew może dojść do słowa.
- Syriusz przesadza. Nic mi nie jest... to znaczy... chyba nic... – wyjaśnił, widząc znaki, jakie mu daje Black i przypominając sobie nagle, co miał zrobić. – Ale wydaje mi się, że muszę się na chwilę położyć.
Gdyby chłopiec znajdowałby się w bardziej sprzyjającej sytuacji, na pewno zacząłby bić brawo, wydając przy tym pełne podziwu okrzyki.
- Oczywiście, że musisz – zgodził się natychmiast nauczyciel. – Zaprowadzę cię do przedziału C, przeznaczonego dla nauczycieli. Jestem pewny, że nasza pielęgniarka, pani Pomfrey, da ci ziół na ból brzucha... A wy poczekajcie tu na mnie. Zaraz wrócę.
- Dał się nabrać.
- James, idziemy!


Drewniana podłoga uginała się pod ciężarem butów, ściany skrzypiały, wyginając się to w jedną, to w drugą stronę, a szyby obijały się o żelazne, niedbale przymocowane ramy.
Zza zielonych firanek poprzypinanych do haków wiszących w miejscu, gdzie ściana stykała się z sufitem, nieśmiało wyglądały pierwsze, wieczorne gwiazdy.
Im dalej jechali, tym robiło się ciemniej.
Nad ich głowami, w odległości zaledwie kilku metrów, rozbłysły lampy.
Na pokrytych zieloną farbą drzwiach wisiała niepozorna tabliczka, na której napisano dużymi, złoconymi literami:

Kabina maszynisty
Nieupoważnionym wstęp wzbroniony


A dalej:

Grozi niebezpiecznymi powikłaniami magicznymi.
Nie dotykać!


Syriusz uśmiechnął się jak człowiek, przed którym świat nie ma żadnych tajemnic, i rzuciwszy okiem eksperta na dziwaczny wystrój pomieszczenia, ruszył przodem.
Prychnął, myśląc: „nie takie rzeczy się robiło” i pokazując Jamesowi, by szedł za nim. Jego koledze bardzo to odpowiadało.
Tego nam było trzeba, myślał, rozglądając się dookoła, by zrobić najlepszy na świecie numer! Wszyscy będą o tym mówić! Staniemy się bogaci i sławni, a inni uczniowie będą przychodzić do nas i prosić, byśmy podpisali się im na koszulkach.
Nie damy im nic za darmo!
Ściany były obwieszone mapami, wykresami, obliczeniami i mugolskimi liczydłami, więc pomieszczenie wyglądało, jak gabinet profesora mugoloznawstwa, a nie jak bardzo ciasna i obskurna kabina maszynisty.
Z sufitu zwisały grube, mocno splątane ze sobą sznury, potęgując wrażenie duszności. Na podłodze, między nogami swojego pana, smacznie spał gruby rudy kot.
Maszynista głośno chrapał, opierając policzek na zimnej, pokrytej wieczornym szronem szybie. Okulary zsunęły mu się na sam koniec długiego, haczykowatego nosa i teraz podskakiwały przy każdym nerwowym ruchu.
Na tablicy rozdzielczej, podzielonej na cztery równe części, raz po raz błyskały kolorowe guziczki, informując kierującego pojazdem o grożących mu na torach kolejowych niebezpieczeństwach. Strzałka kompasu leżącego na blacie, między kubkiem gorącej kawy i porannym wydaniem gazety, nie wskazywała żadnego konkretnego kierunku, tylko kręciła się w kółko.
Nad głową smacznie śpiącego maszynisty wisiał gruby sznurek zakończony czerwoną rączką, który kiwał się to w prawo, to w lewo, dostosowując się do jazdy pociągu.
Syriusz uśmiechnął się pod nosem, tego potrzebowali.
Zakradł się do kolegi i lekko klepnął go w ramię, wskazując głową hamulec bezpieczeństwa.
- James, pociągnij.


- A teraz do rzeczy, chłopcze: mów, co oni chcą zrobić!
Peter zrobił to, co zrobiłby każdy rozsądny człowiek na jego miejscu: zwymiotował.
Pech chciał, że wszystko, co do tej pory jadł, wylądowało na czystej i świeżo uprasowanej koszuli profesora.
- No, chłopcze. Będziesz się gęsto z tego tłumaczył! – Palec profesora kiwał się to w prawo, to w lewo, wyraźnie sugerując, że łamiących szkolny regulamin uczniów czeka za to dotkliwa kara.
- Ja nie chciałem...
- Nie jęcz; lepiej powiedz, jak masz na nazwisko.
- Na... nazywam się Boot!
- Zobaczymy się na szlabanie, panie Boot. Ma pan to jak w banku.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się z głośnym piskiem, a wszystko, co pozostało jeszcze w brzuchu Petera, odnalazło drogę na górę i pokryło spodnie przerażonego nauczyciela zielarstwa. Nie zastanawiał się długo, wziął głęboki oddech i uciekł.
- Osz, ty! Jeszcze się z tobą policzę, ty mały...
- Tędy, panie profesorze – powiedział Lupin, wskazując palcem drzwi, które znajdowały się na końcu długiego i ciemnego korytarza. Wcześniej zadbał, by nie paliła się żadna z magicznych lamp umieszczonych nad ich głowami. – Tamtędy uciekł! Ma pan na to moje słowo!
- Dziękuję ci, mój drogi – odparł nauczyciel, klepiąc chłopca po głowie. – Taka postawa wymaga nagrody. I na pewno ją dostaniesz!
- Na pewno nie – mruknął Remus, zdając sobie sprawę z tego, że kazał nauczycielowi biec w złym kierunku; James, Syriusz i Peter pobiegli na tył pociągu, a nauczyciel, za jego namową, na przód. – Będziemy mieli kłopoty – dodał, modląc się w duchu, by nie pomylił drzwi i nie wszedł do innego przedziału.
Lokomotywa szybko zwalniała, więc musiał już przebrać się w szkolne szaty.


W tym samym momencie, gdy Snape wyciągał różdżkę i cofał zaklęcie, peleryna niewidka zsunęła się Benny’emu z głowy, ukazując wierzgającego rękami i nogami chłopca, przylepionego do ściany wagonu.
- Kogo my tu mamy? – zapytał Snape ironicznym głosem, wbijając ręce w kieszenie. Beniaminowi ciarki przeszły po plecach. – Niech się tobie dokładnie przyjrzę. Takiej twarzy się nie zapomina. Czy ja cię gdzieś nie widziałem?
- Dwa tygodnie temu, w centrum Londynu. Miałem na twarzy plastry wyszczuplające z wyciągu z rozcieńczonego szczuroszczeta...
- Nic ci nie pomogły. Każ im zwrócić pieniądze – powiedział szczerze, przyglądając się chłopcu, który właśnie zrobił głupią minę. - Tak, masz coś na nosie. Nie wygląda to ładnie. To nowa moda, czy chcesz podkreślić jego kształt? – zapytał, przyglądając się z bliska jego mocno zaokrąglonej twarzy.
- Słuchaj, to był pomysł mojej głupiej matki. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Obiecaj mi, że nikomu o tym nie powiesz! – Snape przygryzł lekko wargi, jakby chciał powiedzieć „zobaczymy, zobaczymy” i wyraźnie czekał, aż chłopiec będzie kontynuował. – Co do tamtej rozmowy... – Severus zrobił z kolei minę, jakby chciał zapytać „której rozmowy?”, ale nie zdążył, bo Benny powiedział coś, co o wiele bardziej go zaciekawiło:
- On tu wrócił, prawda?
- On? – zapytał, przez zaciśnięte zęby, obrzucając go morderczym spojrzeniem. – Kogo masz na myśli? – dodał lodowatym głosem.
- Ty dobrze wiesz, o kogo mi chodzi! Ja... ja chciałem tylko spytać, gdzie On jest... – Beniamin zrobił minę, jakby chciał powiedzieć: „mnie nie oszukasz, wiem, o co ci chodzi” i wskazał palcem na coś, co tamten trzymał w kieszeni spodni: pognieciony pergamin. Snape wyjął pergamin, przyłożył do niego koniec różdżki i spalił go na oczach chłopca.
- Nic nie widziałeś, jasne? A jeśli chodzi o Trafforda... to... tak, wrócił. Uciekł z Azkabanu po piętnastu latach, by dorwać małego chłopca, który idzie w tym roku do Hogwartu. Dobrze się ukrył. – Kiedy o tym mówił, jego głos wydawał się dojrzalszy i bardziej pasował do starszego mężczyzny, niż głupiego, jedenastoletniego chłopca. Snape dobrze o tym wiedział i często to wykorzystywał przeciw innym uczniom.
Beniamin przygryzł wargę, mocno kiwając głową. Był to korpulentny chłopiec o podwójnym podbródku i bardzo wyłupiastych oczach; ciemny kolor skóry, tak rzadko spotykany wśród uczniów Hogwartu, sprawił, że miał więcej wrogów, niż przyjaciół.
Dlatego od razu postanowił, że będzie trzymał ze Ślizgonami.
A ten chudy chłopiec, o ziemistej cerze i tłustych, zaczesanych do tyłu włosach, wyglądał mu na prawdziwego Ślizgona!
- U... uciekł? Gdzie mógł się schować?
- Gdybyś był nim, gdzie byś się ukrył? W króliczej norze? W lesie? W pustej chacie, w kufrze? – roześmiał się głośno, gdy wypowiedział dwa ostatnie słowa, a następnie jego twarz przybrała znowu drwiący wyraz. - Mów!
- Nie, tego bym nie zrobił, ale... myślisz, że Trafford jest niebezpieczny? Babcia twierdzi, że był Ślizgonem i zamordował dwustu ludzi, rzucając w nich jednym prostym niewerbalnym zaklęciem, a mój wuj mówi, że... – chłopiec, z czego boleśnie zdawał sobie sprawę, miał wyraźne problemy ze skleceniem kilku prostych słów. Snape też to musiał zauważyć, bo jego twarz wykrzywiła się teraz w złośliwym uśmiechu:
- Czy ja cię prosiłem, byś przedstawił mi członków rodziny? Nie, nie odpowiadaj. Widzę, że trudno jest ci coś powiedzieć. Jeszcze wrócimy do tej rozmowy, dobrze?
- D... dobrze. Nauczysz mnie paru złowrogich zaklęć? – zapytał, dobrze wiedząc, że skoro nie posiada różdżki, to nie będzie się mógł ich uczyć.
Snape był już myślami gdzie indziej:
- Jak zdejmiesz z twarzy ten paskudny plaster.
- A czy mógłbyś... odkleić mnie od ściany? Proszę, wiszę tu od dobrych paru godzin! Ci czterej chłopcy obiecali, że po mnie wrócą, ale do tej pory się nie pojawili...
Gdybyś wiedział, kim naprawdę jestem, na pewno byś mnie zostawił, myślał Benny, próbując dosięgnąć kieszeni spodni, gdzie schował wytresowanego szczura.
Bez względu na to, co robił, zawsze miał go ze sobą.
Beniamin charłak. Dlaczego padło akurat na niego?
- Benny, tak? – zapytał cicho Snape, przyglądając mu się. – Beniamin. Tak cię nazywają? - chłopiec kiwnął głową - Musisz radzić sobie sam, Benny!
- Jeszcze tego pożałujesz – wycedził chłopiec przez zaciśnięte zęby, rozpaczliwie wymachując rękami i nogami. – Snape! Nie zostawiaj mnie. Dam ci wszystko, co zechcesz!
- Myślisz, że coś bym od ciebie wziął? – zapytał Severus z rozbawieniem w głosie. – Zejdź mi z oczu – syknął, uświadamiając sobie, że w tym przypadku jest to niemożliwe. - I żebym nigdy więcej nie musiał oglądać twojej szpetnej gęby! A przy okazji... mam do ciebie pytanie: czy mój kuzyn mógłby użyć twojego nosa jako przycisku do papieru? Bo skończył mu się wosk.

- Fuj, kiedy ostatnio ktoś czyścił tę... łódkę? – Zmusiła się do wypowiedzenia tego ostatniego słowa, bo to, co miała przed sobą, mogło przypominać dosłownie wszystko, ale na pewno nie porządną, marynarską łódkę, o których tyle się naczytała. – Czy ta łajba na pewno wytrzyma? Dopłyniemy do drugiego brzegu? – dopytywała się Hagrida, który stał za nią, nerwowo szarpiąc swą czarną brodę.
- No, pewnie, że wytrzyma! – krzyknął, zwracając się nie tyle do samej Lily, co do wystraszonych uczniów trzymających się z dala od nabrzeża. – Nie takie rzeczy się na nich robiło. – Umilkł, przerażony efektem, jaki mogą wywołać jego słowa. – Trza się zbierać! – ponaglił uczniów, pomagając tym, którzy sami nie umieli wejść do niskich, lekko kołyszących się na wodzie łodzi.
- Daj mi rękę! – zawołał Ronnie, który wcześniej wsiadł do najbliżej stojącej szalupy. – Nie bój się, złapię cię, jeśli spadniesz!
- AHHHHH!
- Co ci jest? – zapytał chłopiec, który także się bał, ale nie miał zamiaru się do tego przyznać.
- Nie zejdę tam! Na dnie łodzi leży martwy szczur, który strasznie śmierdzi, a z brzegów schodzi zielona farba. O tam. – Tu wskazała palcem w stronę siedzącego na jednej z ławek chłopca. Rzeczywiście, w miejscu, gdzie jego nogi dotykały szorstkiej powierzchni łodzi, wyraźnie było widać odpryski zielonej farby. Nie wyglądało to wcale ładnie.
- Dalej, ruszaj się!
- Dobrze, złapię cię za rękę – zgodziła się Lily, zatykając palcami nos; bała się oddychać powietrzem, które przesiąknęło już zapachem zdechłego szczura – ale nie wsiądę do tej łodzi. Masz natychmiast wyrzucić tego gryzonia! – Wcale nie zabrzmiało to jak prośba; chłopiec chwycił denata dwoma palcami, kciukiem i wskazującym, i wyrzucił go za burtę, z żalem patrząc, jak idzie na dno. To był jego ulubiony szczur.
Tak nisko jeszcze nie upadłam, myślał rudzielec, żeby dzielić się miejscem ze zdechłym szczurem.
Szczur, jak na zdechłe zwierzę przystało, nie poruszył nawet jednym, nieco wygiętym wąsikiem.
Potem, kiedy inni będą zajęci przygotowaniami do Wielkiej Uczty, szczur wydostanie się z wody i zacznie badać teren.
Umiał pływać, więc przedostanie się do wnętrza zamku nie stanowiło dla niego żadnego problemu. A ludzie byli na tyle głupi, że uwierzyli mu, kiedy im powiedział, że ma na składzie wyjątkowo tłustego i okazałego szczura...
Kto by pomyślał, że to było takie proste!
Teraz musi odkryć, gdzie zamieszkał Ronnie.
„Zabił” matkę, pozbawiając ją zdrowych zmysłów i wysyłając do świętego Munga, a teraz musiał zabić syna; ojciec był nieszkodliwy, a kiedy zacznie się stawiać, gorzko tego pożałuje. Morderstwo – tylko to go trzymało przy życiu. O niczym innym nie myślał.
Zabije tego, kto zabrał mu sens życia.
- To tylko głupi, zdechły szczur... – prychnął pogardliwie Syriusz, ale Lily rzuciła mu pełne złości spojrzenie, więc dał sobie spokój. Sam mu go dał i podpowiedział, co ma z nim zrobić. – Tak właśnie jest, kiedy robi się coś z dziewczynkami. Są głupie i tchórzliwe. Obiecują ci, że nie będą wrzeszczeć, kiedy zobaczą zdechłego szczura, a gdy przyjdzie, co do czego, krzywią się i grymaszą.
- Syriuszu, mógłbyś... – zaczął Peter, zwracając się do przyjaciela. – to potrzymać? To tylko worek z...
- Nie zbliżaj się z tym do mnie! – krzyknął Syriusz, odsuwając się szybko od Petera; nie chciał pełnić roli współczującej pielęgniarki.
- Syriusz... ja muszę ci coś powiedzieć! Ja... mam naprawdę chorobę lokomocyjną. Wcale tego nie udawałem.
- Jesteś naprawdę dobrym aktorem – stwierdził Syriusz; Peter był prawie pewny, że mu nie uwierzył.


Ciemną powierzchnię jeziora, poprzecinaną srebrnymi plamami światła, otaczały wysokie wzgórza porośnięte drobnymi kępkami bladozielonej trawy i karłowatymi krzaczkami, wyglądem przypominającymi młode krzewy jałowca.
Na drugim brzegu na nabrzeżnych skałach wznosił się zamek z wieloma basztami i wieżyczkami oraz żelazną bramą, prawdopodobnie zamkniętą na trzy spusty.
W wodzie odbijał się srebrny sierp księżyca, majaczący na tle ciemnogranatowego nieba. W oddali rozległ się donośny grzmot; niebo przecięła złota błyskawica, która sprawiła, że przez kilka sekund na jeziorze było jasno jak w ciągu dnia.
- Nie wrzeszczcie tak, bo go obudzicie!
- Kogo obudzimy, Hagridzie?
- Hagridzie, powiedz nam!
- Tak, Hagridzie, prosimy!
- Hagridzie, a co to takiego?
- Potwór morski! Cholibka, nie widziano go tutaj od wieków!
Hagrid wyglądał na zachwyconego faktem, że na dnie jeziora, po którym teraz płynęli, mieszkał ogromny morski potwór, który właśnie wyciągał długi, pokryty łuskami grzbiet ponad powierzchnię wody. Uczniowie zdawali się mieć inne zdanie na ten temat.
Jeśli ktoś zapytałby Lily, czy wolałaby zostać zjedzona przez morskiego potwora, czy utonąć w odmętach głębokiego jeziora, z pewnością wybrałaby to drugie, wierząc, że byłaby to lepsza śmierć.
Na szczęście nikt jej o zdanie nie pytał.
Coś w wodzie zabulgotało i na środku jeziora, wśród gęstej, wzburzonej piany i wysokich, obijających się o przybrzeżne skały fal, wynurzyło się i znikło łuskowate cielsko.
- Tam!
- Gdzie? Niczego tam nie ma! – Benny pochylił się nad wodą.
- Bo patrzysz w złym kierunku.
- O, przepraszam!
- Ofiara z ciebie, Benny! – zapiszczała dziewczynka, która siedziała obok niego; ciemna grzywka zasłaniała jej oczy, a dwa długie, wyjątkowo grube warkocze, opadające na ramiona, utrudniały patrzenie na cokolwiek. Dwa żółte, pokryte łuskami ślepia zniknęły pod wodą, gdy jeden z uczniów wypadł z łodzi.
- Założę się, że już narobił ze strachu w gacie! – krzyknął Emmett, zadzierając arystokratyczny nos.
- Hagridzie, Benny wpadł do wody! – zawołał Ronnie, wychylając się za brzeg łódki, by popatrzeć. – Hagridzie, zrób coś – dodał, a w jego głosie pojawiła się panika. Czuł, że jeszcze chwila, a sam wskoczy do wody, by uratować Benny’ego. Coś jednak zmusiło go do pozostania w tym samym miejscu; jego umysł dawał mu wyraźne sygnały, że nie mógł
uratować kolegi, bo sam nie umiał pływać. Chłopiec nie miał ochoty się z nim sprzeczać.
- O, cholibka!... Tylko bez paniki!
- Zje go! Zje go żywcem!
Peter wstrzymał na chwilę oddech, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą topił się niski i korpulentny chłopiec. W głowie mu się nie mieściło, że mógł tu mieszkać ogromny potwór morski, który teraz z uporem przeszukiwał dno jeziora. Podwójny podbródek zaczął mu lekko drżeć, a oczy przesłoniły się łzami. Nie umiał zapanować nad własnym ciałem; nogi chciały uciekać jak najdalej stąd, a ręce przypominały sobie, jakie ruchy należy wykonać, by rzucić odpowiednie zaklęcie. W głowie szumiało mu tak mocno, że musiał oprzeć się o kolegę, który stał obok niego, żeby nie upaść.
Głośno przełknął ślinę, szukając w kieszeni różdżki...
Nie chcę być bohaterem, myślał ze strachem Peter, przygryzając wargę, wolę stać i patrzeć jak inni robią to za mnie. Ja się nie nadaję do takich rzeczy. Bardzo bym chciał, żeby to James albo Syriusz wyjął różdżkę i z uśmiechem na ustach rzucił zaklęcie. Dla nich to łatwizna.
Peter spojrzał na kolegów, którzy wychylili się za brzeg łódki, żeby popatrzeć, co potwór morski zrobi z tym małym uczniem. Żaden nie zamierzał ruszyć palcem w jego obronie.
Na Remusa nie ma co liczyć, myślał dalej Peter, przyglądając się trzeciemu chłopakowi, który przysiadł na samym tyle łódki i wyciągnął pergamin z kieszeni, by lepiej mu się przyjrzeć, dla niego liczą się tylko te głupie książki.
Okazało się, że Peter nie musi odgrywać roli bohatera, do której wcale mu się nie paliło. Ktoś zrobił to za niego...
Potwór morski pływał w te i we wte, rozchlapując wodę ogonem, aż odnalazł małego topielca i wrzucił go z powrotem do małej, podskakującej raz po raz na falach łodzi.
Benny skulił się na swym miejscu, krztusząc się, kaszląc i ociekając zimną wodą; z trudem dochodził do siebie. Hagrid zdjął zielony płaszcz, który otrzymał w prezencie od samego profesora Dumbledore’a i okrył nim chłopca.
Dzieci zaczęły głośno klaskać, wypytując go, czy woda jest bardzo zimna i czy się bał, że potwór rozerwie go na strzępy.
- Wcale się nie bałem – zapewniał chłopiec, przekrzykując hałas, jakie robiły uderzające o skały fale, chociaż pięć minut wcześniej każde z dzieci słyszało, jak głośno krzyczał, prosząc, by wyciągnięto go z tej lodowatej, zamieszkałej przez potwory wody.
- Zgrywa się na wielkiego bohatera – skwitowała Lily, gdy Benny otrząsnął się już z pierwszego szoku i teraz opowiadał każdemu, kto chciał go słuchać, jak wskoczył do wody, pokonał potwora przy pomocy kilku silnych ciosów i pokazał mu, kto jest prawdziwym panem jeziora.
- Mógłbyś to powtórzyć?!
- Innym razem – odparł chłopiec, wykręcając mokre ubranie. – Należy dawkować przyjemności.
James, Syriusz i Severus patrzyli z rozżaleniem za znikającym w wodzie morskim potworem. Nie wiadomo, kto był bardziej zawiedziony: czy James i Syriusz, którzy liczyli na dobrą zabawę z Bennym w roli głównej, czy Severus, który chciał, żeby potwór pozbawił życia tego chłopca; ewentualnie pozbawił go ręki, lub innej, mało przydatnej części ciała.
Cała trójka milczała, wyrażając w ten sposób własne niezadowolenie.


- Schylcie głowy!
Kurtyna z bluszczu lekko się rozchyliła i ich oczom ukazał się otwór wydrążony w ogromnej, podziemnej skale, bez przerwy podmywany przez olbrzymie fale.
Im głębiej wpływali, tym robiło się ciemniej. Woda przybrała teraz dziwny, czarny kolor, a powietrze było przesiąknięte stęchlizną.
Otaczające ich z dwóch stron kamienne ściany stały się teraz niewidoczne.
Z oddali widać było już blade światło, które wskazywało im drogę.
Zaległa taka cisza, że mogli usłyszeć wiatr poruszający gałęziami drzew w Zakazanym Lesie.
Ciemny tunel prowadził do podziemnej przystani, wijąc się i kręcąc wśród stromych, nabrzeżnych skał. Tam czekała na nich krępa czarownica w szpiczastym kapeluszu, który był trochę za duży i bez przerwy zsuwał się jej na prawe ucho i z lampą trzymaną wysoko nad głową w prawej ręce.
Nie miała starej, pooranej zmarszczkami twarzy, tylko młodo wyglądające, rumiane policzki i błyszczące z podniecenia, orzechowe oczy.
Jasnobrązowe włosy, niedbale związane tuż nad karkiem w koński ogon, sterczały na wszystkie strony spod czarnego, mocno spranego kapelusza.
Pomachała do nich, zwinnie przedostała się na brzeg, gdzie zacierała się granica pomiędzy stałym lądem i wodą, złapała gruby sznur, który rzucił jej Hagrid i przywiązała go do cypla wystającego ze skalistego, podziemnego nabrzeża. Lampa zakołysała się lekko, rzucając na kamienne ściany słabe błyski światła i przeganiając stamtąd stwory czające się za każdym zakrętem, które wyraźnie stroniły od dziennego światła.
W tym samym momencie, gdy łodzie dobiły do brzegu, jezioro natychmiast ucichło.
- Fiiuu, tego się nie widuje codziennie. Meadowes? Ty tutaj?
- Dobry, Hagridzie! Zastępuję profesor McGonagall, którą zatrzymały w Hogwarcie bardzo ważne sprawy służbowe. Odpocznij, a ja zaprowadzę uczniów do zamku, gdzie zgodnie ze starym zwyczajem, odbędzie się Ceremonia Przydziału. Ustawcie się w pary i idźcie za mną!
Blade światło lampy padało przez chwilę na twarz gajowego i Lily dostrzegła na niej szok i rozczarowanie, które starał się ukryć pod płaszczem ogłady, głośno i wyjątkowo grzecznie żegnając się ze wszystkimi dziećmi.
Aż ją zemdliło z nadmiaru tej słodyczy!
Kto jak kto, ale gajowy Hogwartu, trzymający w ręku pęk kluczy i na dodatek będący olbrzymem, nie powinien grzecznie żegnać się z dziećmi i częstować ich słodyczami.
Bardziej pasował do niego tubalny głos, którym straszyłby okoliczne zwierzęta i ogromny apetyt na tłuściutkich, dobrze odżywionych ludzi, których zjadałby w prymitywnej, brzydko urządzonej jaskini.
Tymczasem z rozmowy z innymi dziećmi, które miały starszych braci, jasno wynikało, że mieszka w przytulnej i ładnie urządzonej chatce na skraju Zakazanego Lasu.
Ucieszyła się, kiedy się dowiedziała, że posiada groźnego psa, który wabi się Pazur.
Ma psa, pomyślała, nie jest z nim aż tak źle. Zaczyna pasować do tych olbrzymów, o których czytała.
Okazało się jednak, że ucieszyła się przedwcześnie, bo z toku prowadzonej przez starszych uczniów rozmowy jasno wynikało, że jego pies jest tchórzem, bojącym się własnego cienia.
Chatka z piernika i cukrowy zając w jednym. Gorzej nie mogło być!
- Nie jest godny bycia olbrzymem – wycedziła przez zęby, wychodząc z kołyszącej się łódki i ustawiając się w kolejce za innymi dziećmi. Żałowała, że nie zrobiła tego wcześniej; teraz mogłaby stać na czele tego dziwacznego pochodu. A tak musiała się zadowolić czwartym miejscem, dzielonym z zasmarkanym, wycierającym twarz brzegiem płaszcza chłopcem.
Fuj, czy nikt mu nie powiedział, do czego służy chusteczka?
Odsunęła się od kolegi, czyszcząc ręką brzeg płaszcza.
Wysmarkaj nos, mazgaju, pomyślała z przekąsem, podsuwając mu pod nos chusteczkę i patrząc, jak to żałosne stworzenie bierze ją do rąk i chowa do kieszeni, nie obcierając wcale nosa. Myślała, że zaraz się rozpłacze!
To była jedwabna, wyszywana złotymi i srebrnymi nićmi chusteczka sklepu Herman’s & Son’s.
Była - bo Lily nie wierzyła, że kiedyś ją odzyska.
Kosztowała całe dziesięć funtów! To czyste marnotrawstwo.
Zagryzła wargi i popatrzyła na Hagrida, który z niezdecydowaną miną ściskał w rękach rondo wielkiego, obrzydliwie śliwkowego kapelusza. Wydawał się być pochłonięty zupełnie, czym innym; z trudem znosił wpatrzone w niego oczy.
Skupił wzrok na twarzy przerażonego, bardzo młodziutkiego mężczyzny, który stał w cieniu wysokiego, drewnianego słupa, ukryty za plecami dzieci, kiwając do niego głową.
Nie możesz ich tu tresować – zdawały się mówić jego przerażone oczy w ciemnych obwódkach. Nie teraz, kiedy po błoniach kręcą się ci wszyscy obcy ludzie.
- Tego... tędy, po tych schodach – wymruczał, usuwając się im z drogi.
Dopiero teraz rudzielec zobaczył strome, kręte schody prowadzące na sam szczyt skały skał, na których stał ogromny, oświetlony bladymi pochodniami zamek.
- Hogwart!
- Ekhm... – Meadowes chciała zwrócić na siebie uwagę uczniów.
- Kto to jest?
- Obejrzyj jej odznakę, głąbie! To Prefekt Naczelny Slytherinu.
- Dorcas jakaś tam... Nie mogę odczytać, bo jest za ciemno.
- Na pewno będzie zadzierać nosa!
- Tak samo, jak twój brat! – zawołał Gideon, któremu rodzice nie umieli wybrać przyzwoitego imienia. Gideon Boot! Za co?
- Wypchaj się. Hugon jest w porządku, o ile nie robi z siebie przedstawienia. To chyba ma coś wspólnego z Penny, Krukonką z szóstego roku. Pamiętasz, w tamtym roku wpadliśmy na nich na werandzie naszego domu, w momencie, gdy się całowali. – Mo Aston skrzywił się na samą myśl o tym, co wydarzyło się kiedyś w posiadłości Bootów. A przy tym się zastanawiał: „jak można nazywać się Mo?! No jak?”.
- Tak, pamiętam. A jak była z tego powodu awantura! Penny kazała nam wtedy przyrzec, że już nigdy nie zrobimy jej takiego wstydu. Tak, jakbyśmy kiedyś zamierzali! – chłopak, którego przyjaciele nazywali „Gidem”, wzdrygnął się mimowolnie, na samą myśl o tym, o co podejrzewali ich rodzice.
- A Hugon nazwał nas... zaraz, jak to było? Zasmarkanymi smarkaczami?
- Użył mocniejszych słów. Kiedy wyszedłeś, ojciec zlał go klamrą od paska. Hugon przez tydzień nie mógł normalnie siedzieć, a kiedy go wypuścili, wyznał mi w tajemnicy, że od kilku dni nie może odszukać prawego pośladka. Chciał mi zapłacić, żebym zrobił to za niego, ale stanowczo odmówiłem. Nie zniósłbym tego widoku.
- Dobrze zrobiłeś.
- I co miałem mu powiedzieć? Wybacz mi, twój prawy pośladek jest do niczego, ale nie martw się, masz jeszcze lewy. Nadstaw go, kiedy będzie trzeba.
- I co ci obiecał? – zapytał chłopiec, niecierpliwie drepcząc w miejscu, kiedy wraz z innymi uczniami dotarł do podnóża pnących się w górę, kamiennych schodów.
- Miał mi za to dać cztery galeony...
Chłopcu zakręciło się w głowie na samą myśl o posiadaniu takiej gotówki. Dwa knuty i cztery sykle – tyle aktualnie posiadał.
Gdyby dostał te cztery galeony, mógłby kupić sobie te wszystkie rzeczy, które do tej pory były dla niego niedostępne!
Mógłby kupić matce naszyjnik z prawdziwych pereł, ojcu walizeczkę obitą prawdziwą skórą, a małej siostrze nowe szaty przedszkolne.
Nie musiałaby nosić tych starych, pozszywanych skrawków materiału po jego ciotce, które babka wygrzebała z wiekowej szafy stojącej na korytarzu.
Byliby bogaci i mogliby kichać na wszystkich, którzy do tej pory podstawiali im nogi! To by dopiero było coś...
Z nikim nie musieliby się liczyć. I Knot, młody i ambitny stażysta pracujący w Ministerstwie Magii, który stale kręcił się obok nich, nie mógłby wywierać nacisku na jego ojca i nie kazałby mu zadawać się z tym mięczakiem, Hugonem... jakimś tam.
A tak?
Nie miał wyboru!
- Myślisz, że nadal tego chce? – zapytał na pozór niedbałym głosem, zezując w stronę kolegi, który wzruszył lekko ramionami, uśmiechając się bardzo tajemniczo.
- Takie tam... – mruknął, gdy świdrujący wzrok kolegi nie dawał mu spokoju. – Dowiesz się, jak trochę podrośniesz.
- A czemu nie teraz?
- Bo jesteś jeszcze na to za głupi.
Nie zamierzał dodawać, że sam nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi i że ojciec obiecał mu to wyjaśnić po ukończeniu szkoły, kiedy podejmie lekką i dobrze płatną pracę. Chłopiec nie miał złudzeń; nie był bogaty, dobrze wykształcony, a ze przedszkolnego bełkotu zdołał zapamiętać tylko tyle, ile ojciec wbił mu do głowy pasem.
O dobrze płatnej, lekkiej pracy mógł od razu zapomnieć.
Ale czy to oznaczało, że nigdy nie uchyli rąbka tej tajemnicy?
Do diabła z nim! Nie zamierzał czekać, aż ojciec przypomni sobie, że miał go dopuścić do tej tajemnicy. Sam się wszystkiego dowie! Bez niczyjej pomocy!
I musi przestać zadawać się z tymi, którzy wciąż trzymają się brzegu maminej sukni. Taki... na przykład... Benny, ciągle ryczy z byle powodu.
- Myślałem, że aurorzy mieli strzec Ministerstwa Magii...
Tam spodziewano się pierwszego ataku, myślał chłopiec, uważnie obserwując reakcję przyjaciela i wyraźnie czując, że tamten nie mówi mu całej prawdy.
Kto go tam zresztą wie! Ministerstwo Magii jest dobrze strzeżone i byle kto się tam nie dostanie. Pytanie, czy Czarny Pan i Śmierciożercy są byle kim...
- Bo mieli... Tata mówił mi, że Odgen zrobił cięcia w ministerstwie, kiedy mu przydzielili wyższe stanowisko i kazali kierować całym departamentem, chociaż dopiero miesiąc temu skończył dwadzieścia jeden lat. Był młody i niedoświadczony, a takich ludzi nie brak w całym ministerstwie. Ojciec twierdzi, że jeszcze kilka takich „przydziałów” i sam odejdzie na emeryturę, zastanawiając się, jak młody był dzieciak, który go zastąpił... Nie pochwala tego i sądzi, że to zrujnuje karierę Odgena. W każdym razie aurorów odesłano do bardzo trywialnych zadań, zupełnie nie pasujących do ich stanowiska... A wszystko przez tego dzieciaka, Lou!
Jak mógł mówić tak obrzydliwe rzeczy o jego drugim w kolejności, starszym kuzynie?!
Lou nie był doskonały, ale nigdy nie zdefraudowałby publicznych pieniędzy ani nie wydałby brata w ręce dementorów.
No, chyba żeby otrzymał za to awans z rąk samego Ministra Magii.
Nie takie rzeczy się już zdarzały!
- Co ty tam wiesz. Ty pewnie do tej pory śpisz w łóżku, razem z rodzicami...
- Odwołaj to albo...
- Albo co? Poskarżysz się mamusi? Tatusiowi? A może pójdziesz z tym do naszego kochanego Ministra Magii i wypłaczesz mu się w rękaw szaty, co? Rzygać mi się chce, gdy na ciebie patrzę!
- Co ty nie powiesz? Mnie... też chce się rzygać. – Pomysłowość nie była jego mocną stroną. Zamiast tego posiadał inne, niemniej przydatne cechy charakteru: był zarozumiały i uparcie dążył do raz wyznaczonego celu. Co sprawiało, że miał tyle samo przyjaciół co wrogów. - Frank, zaczekaj! Chcesz zobaczyć najnowszy model miotły, który dostałem na jedenaste urodziny od swego ojca?! Ta miotła jest niesamowita! Ma... trzy, nie, cztery złote witki wetknięte między te długie badyle, które wystają z...
- Nie. Możesz. Mieć. Miotły – zwróciła się do niego Lily, mocno wykręcając sobie palce. – Takie są zasady! Czytałam o tym w Historii Hogwartu. Każdy, kto złamie tę zasadę, zostanie zawieszony w prawach ucznia na okres trzech miesięcy od dnia wykrycia przestępstwa. I zawsze są... takie specjalne znaczki, które...
Chłopiec zrobił minę, jakby chciał powiedzieć „wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić te zasady?” i ruszył przodem, szukając swego przyjaciela.
- No, to w drogę! – krzyknęła Dorcas, stając na czele pochodu i lampą oświetlając im drogę. Nagle stanęła jak wryta, jedno z dzieci nie chciało ruszyć się z miejsca.
- Ej, ty tam, na górę!
- Ojej! - Aż pisnęła, gdy to zobaczyła. Po ziemi, między jej stopami, chodziły olbrzymie, owłosione pająki, które miały wymalowane na grzbietach złote krzyże.
Nie trzeba było tego robić, myślała Lily, przysuwając się do stojących u podnóża schodów koleżanek i kolegów. Nie trzeba było zwracać na siebie uwagi.
Było po wszystkim.
Nigdy więcej nie założę tych pantofli! – przeleciało jej przez głowę, gdy olbrzymi, wyraźnie rozochocony zuchwalstwem swych kolegów pająk, wszedł na prawy but.
Sio, zabieraj się stąd!
Dorcas powtórzyła komendę, nie bardzo przejmując się łażącymi wszędzie pająkami. Chyba uważała to za normalne.
- Za nic na świecie tam nie wejdę! Mam na nogach nowe pantofle; matka głowę by mi urwała, gdyby zobaczyła, że wchodzę w nich na piechotę na sam szczyt schodów. Kosztowały mnóstwo galeonów. Ty pewnie nigdy nie nosiłaś czegoś tak... ekskluzywnego. – Lily nie wiedziała dokładnie, co oznacza to słowo, ale słyszała wiele razy, jak wypowiada je jej matka, unosząc do góry głowę. Bez namysłu zrobiła tak samo. Dorcas zakryła usta rękami, z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. – Bo po prostu cię na to nie stać!
Skąd ty się wzięłaś?! pomyślała Meadowes, zaś głośno powiedziała:
- Skąd przychodzą ci do głowy takie pomysły?! Nie stać mnie na te pantofle? A to dobre. Zatrzymaj się tu, jeśli chcesz. My idziemy na górę. Dalej dzieciaki, nie ociągać się!
Co to, to nie, pomyślała Lily, przygryzając wargę, mnie się tak łatwo nie pozbędziesz!
Nie jednego wodziłam już za nos! Ty będziesz następna!
- Nie możecie mnie tu zostawić! – krzyknęła Lily, z trudem powstrzymując ogarniający ją gniew, który sprawił, że żyłka na jej czole zaczęła niebezpiecznie pulsować, zapowiadając atak. – Tu na pewno roi się od szczurów i innych obrzydliwych stworzeń i ty... dobrze o tym wiesz. Chcesz mnie nastraszyć, żebym robiła to, co zechcesz. Nic z tego nie będzie!
Dorcas zbytnio się tym nie przejęła, a obelgi płynące z ust młodej adeptki puściła mimo uszu.
- Nie zwracajcie na nią uwagi. Zaraz jej przejdzie.
- Wracajcie! Nie idę!... Musisz mnie zanieść. Rzuć na mnie zaklęcie, na przykład mobilicorpus. Te chyba znasz...
Dorcas nie zapytała dziewczynki, skąd zna zaklęcie, którego będą się uczyć dopiero w czwartej klasie, ale lekko pokiwała głową, dając jej znak, że wie, o co chodzi.
Kiedy dziewczynka pochyliła się, żeby otrzepać kurz z butów, Dorcas pokazała jej język. Nie mogła się powstrzymać, chociaż dobrze wiedziała, że powinna nad sobą panować.
Była kilka lat starsza, bardzo zdolna i, wedle słów opiekuna domu, miała zadatki na dobrego aurora.
Nie da się wywieść w pole przemądrzałej smarkuli.
Mam ochotę rzucić czymś w ciebie, pomyślała ze złością Meadowes, ściskając w ręce skraj szaty i siłą powstrzymując się od wyjęcia różdżki z tylnej kieszeni spodni i rzucenia zaklęcia na tę zarozumiałą i strasznie rozpieszczoną smarkulę.
Merlinie, daj mi siły, żebym mogła to przeżyć... i nie udusić tej głupiej dziewuchy!
- Musisz radzić sobie sama.
Lily szybko zamrugała powiekami, udając, że zbiera się jej na płacz. W ten sposób wymuszała od rodziców drogie prezenty i zmuszała ich do robienia tego, na co w danej chwili miała ochotę. Ta metoda jeszcze nigdy jej nie zawiodła.
Dorcas podrapała się po nosie i ostentacyjnie ziewnęła, oznajmiając tym samym, że nic jej to nie obchodzi.
Evans otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Niemożliwe, nie podziałało!
- Z... zaczekajcie na mnie...


- Otwierać! W imieniu dyrektora Hogwartu!
Odgłos uderzeń roznosił się echem po całych błoniach. Zwierzęta mieszkające w Zakazanym Lesie unosiły głowy, czując, że wydarzyło się coś niezwykłego.
Hagrid przerwał pracę na grządce z dyniami, uniósł głowę i przez chwilę nasłuchiwał dźwięków dobiegających od strony zamku.
Nie wybierał się na ucztę powitalną, ale jeśli to było to, o czym myślał... to chyba powinien tam być.
Pringle poderwał się z miejsca, jakby się paliło i pobiegł w stronę bramy zamkniętej na trzy spusty, zabierając ze sobą lampę i przeklinając głośno dzień, w którym się urodził.
Najpierw praca na błoniach, teraz to!
Nic, tylko praca i praca, myślał podciągając przetarte w wielu miejscach spodnie, otwórz dzisiaj, zamknij jutro, zajrzyj tu w nocy, by dopilnować, by aurorzy mogli się dostać do środka, a kiedy to zrobisz nie zapomnij przybiec tu bladym świtem, by te napuszone bubki mogły na czas wrócić do ministerstwa. Ja im dam! Jeszcze będą mnie szanować!
- Mam dla ciebie polecenie wydane z góry, od samego dyrektora. Musisz uderzyć różdżką w metalową kłódkę, a wtedy brama się otworzy – rzucił, patrząc na nią spode łba, jakby chciał powiedzieć „nie jesteś godna czyścić mi butów”; Dorcas zmarszczyła brwi, bez słowa wykonując polecenie
Żelazne okucia głucho zadzwoniły, gdy łańcuch zaczął wolno się przesuwać, lekko uchylając drzwi. Pringle szybko podniósł coś z ziemi i upchnął w prawej kieszeni spodni.
- Pali się, czy co? – zapytał woźny, spoglądając na stojącą przy nim Meadowes. – Czego ty ode mnie chcesz? Nie mogłaś poczekać paru minut, tylko musiałaś od razu wzniecać alarm?!
- Ceremonia Przydziału rozpocznie się za kilka minut... do tego czasu musimy przygotować uczniów, by godnie wprowadzić ich do Wielkiej Sali, gdzie, jak co roku, zostaną przydzieleni do czterech domów, wedle starego obyczaju, który nakazuje, aby każdy uczeń założył na głowę śmierdzącą i pozszywaną tiarę, usiadł na niskim stołku, i dowiedział się, gdzie będzie mieszkał, z kim rozmawiał, grał i uczył się do białego rana. – Drorcas mówiła szybko, żeby Pringle nie miał okazji jej przerwać, wtrącając kilka złośliwych uwag. – Oczywiście, ci, którzy urodzili się charłakami, nigdy nie otrzymają takiej szansy. – Tu wymownie spojrzała w stronę Apollona, głośno przy tym chrząkając.
- Nie wpuszczę nikogo, kto nie ma czystych butów! – krzyknął, zastawiając sobą drzwi. –To, że w przyszłym roku odchodzę na emeryturę, nie znaczy jeszcze, że wpuszczę do zamku bandę dzieciaków z ubłoconymi buciorami na nogach! Jak myślisz, kto to będzie zmywał?! – zawołał, bojowo wymachując miotłą nad głową. Meadowes prychnęła, jakby chciała powiedzieć „Oczywiście, że pan” i przesunęła się, żeby przepuścić do przodu przemarzniętych i głodnych uczniów. Sama ustawiła się na samym końcu, głośno wycierając nos. - No, dalej. Ustawić się w kolejce; każdy, kto przede mną stanie, ma pokazać mi podeszwy butów. Bez tego nie wejdzie do środka. Meadowes, ciebie też to dotyczy! Ruszać się, smarkacze!
- Ślizgoni nikomu nie muszą pokazywać butów.
- W takim razie do końca uczty zostaniesz poza zamkiem. Jestem pewny, że świeże powietrze dobrze ci zrobi, po nocnych wycieczkach z Archibaldem Leytonem. Zaraz, jak to było: my tylko... się całujemy; nie robimy nic złego. – Z jego ust wydobył się dźwięk, który mógł być tylko szyderczym śmiechem.
Ja przynajmniej mam się z kim całować, pomyślała z ponurą satysfakcją Meadowes, patrząc na niego spode łba i okręcając włosy wokół palca.
Nie to, co ty, stary pryku!
Zdarzyło ci się całować z czymś, co nie było wypolerowaną rączką miotły, parówkowatymi palcami kucharki, czy poślinionym pyskiem kota i psa? Nie, nie odpowiadaj!
Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze!
- Nie takie znowu świeże – wycedziła przez zęby Dorcas, odklejając to, co przez całą drogę przylepiło się jej do podeszwy butów. Zamierzała oddać to Pringle’owi, kiedy nadejdzie jej kolej. – Zemsta najlepiej smakuje na zimno. Jeszcze mnie pan popamięta i zatęskni za emeryturą.
- Buty!
- Czyje? – zapytał Peter, szczypiąc się w policzek. Zawsze tak robił, gdy był zakłopotany. - Ma pan je na nogach.
- Nie udawaj cwaniaka!
- Ani mi to w głowie – pisnął chłopiec, szczerząc do niego zęby. Zdjął prawy but i uniósł go w górę, prezentując czystą białą podeszwę. - Nigdy nie złamałem zasad. - Zdanie to wygłosił tonem osoby, która nie raz miała kłopoty z przestrzeganiem szkolnego regulaminu. Apollion musiał to wyczuć, bo na jego twarzy pojawił się złośliwy grymas, wyraźnie sugerujący, że osoba stojąca przed nim nie mówi tego szczerze.
Pringle się skrzywił; to oznaczało, że nie mógł dać mu szlabanu.
- Następny!
Peter wszedł do środka, unosząc ręce w geście zwycięstwa.
- Buty, panieneczko!
Tylko nie panieneczko, myślała Lily, przypadkiem nadeptując mężczyźnie na odcisk, co sprawiło, że głośno zawył, jakby go krajali nożem. Mam na to uczulenie.
Myślisz, że jestem jedną z tych głupich blondynek, które na pytanie: gdzie gumochłony mają głowę?, odpowiadają: na czubku pancerza? To się mylisz! Nie jestem aż tak głupia.
Czy on w ogóle wie, co się dzieje? – zapytała samą siebie, gdy dwaj chłopcy, jeden ze sterczącymi włosami i w za dużych okularach, drugi niedbale poczesany, z włosami nonszalancko spadającymi na wysokie czoło i z szelmowskim uśmiechem, przecisnęli się prawie na sam przód kolejki (przed nimi stało tylko czterech uczniów, razem z Lily), udając, że byli tam przez cały czas i ignorując oburzone spojrzenia innych uczniów.
Remus Lupin, stojący trzy kroki dalej, zmarszczył swe jasne brwi, ale nie powiedział ani słowa. Dobrze wiedział, że najlepiej jest milczeć, kiedy się zobaczy coś takiego. Jak niewiele trzeba, myślał z zaskoczeniem chłopiec, żeby sprawić, by ludzie byli nieszczęśliwi.
Peter, który właśnie przekraczał próg zamku, zdawał się podzielać jego zdanie.
Głośno pogwizdywał, gdy przeszedł obok Pringle’a, machając mu ręką na pożegnanie, co wywołało grymas rozpaczy na twarzy woźnego.
- Zasady są dla maluczkich, takich jak wy – wycedził przez zęby James, gdy uczniowie głośno wyrażali swe niezadowolenie i próbowali zepchnąć ich na sam koniec kolejki, co wywoływało jedynie lekki uśmiech na twarzy Syriusza. – My wcale nie musimy się ich trzymać! – wyjaśniał dalej zgorszonym ich postępowaniem kolegom, podczas gdy Evans, ignorując zachowanie Jamesa, próbowała dogadać się z woźnym.
- Doooobra, nie popędzaj mnie. – Lily mówiła to za każdym razem, kiedy nic innego nie przychodziło jej do głowy. – Zaraz go zdejmę. O, proszę. Czysty jak łza. Nic nie może mu pan zarzucić!
Evans, o ile to w ogóle możliwe, pobladła jeszcze bardziej, czekając na słowa Apolliona,
jak na wyrok. Odetchnęła z prawdziwą ulgą, gdy usłyszała:
- Następny!!!
- A ty, gdzie masz buty?
- Mama nie chciała, żebym je nosił w dni powszednie! Mogą się zetrzeć podeszwy.
- Że co?
- On chciał powiedzieć, że w...
- Wiem, co chciał powiedzieć. Następny!
- ... i musimy się śpieszyć, jeśli chcemy zdążyć na...
- Pannie Meadowes podziękujemy! – krzyknął Pringle, zwracając się do Ślizgonki, która utknęła na samym końcu kolejki. – Znam swoje zadanie! I umiem dobrze je wykonywać.
- Nikt nie zrobi tego lepiej niż pan!
- A żebyś wiedziała! Dalej, wchodzić do środka! Nie ociągać się!
- Słyszeliście, co powiedział woźny?! Biegiem! – Czasem tych dwoje niebezpiecznie siebie przypominało. Podobieństwo było tym większe, im stali bliżej siebie.
- A, ty pewnie jesteś tym długo oczekiwanym przeze mnie Beniaminem. Zgadza się? – zwrócił się do chłopca posłusznie czekającego na niego w ciemnym, prowadzącym do Wielkiej Sali korytarzu. – Od razu zabieramy się do pracy! Trzeba cię wyszkolić na dobrego woźnego!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vernity
pisarz - amator


Dołączył: 20 Gru 2005
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z Wyobraźni

PostWysłany: Pią 17:35, 06 Lip 2007    Temat postu:

Za zbetowanie tekstu serdecznie dziękuję Iris.

Rozdział czwarty


„Kto z kim przystaje, takim się staje” (Cz. I)

Często wracała myślami do tamtego, pamiętnego dnia, gdy po raz pierwszy zobaczyła duchy, które unosiły się tuż nad podłogą, zachowując pełne godności milczenie i stary kapelusz, który McGonagall wniosła do Wielkiej Sali na małym, krzywym stołku.
Nie pamiętała dokładnie, co się wtedy wydarzyło.
Jej spojrzenie zatrzymało się na dłużej na chłopcu w dużych, posklejanych okularach.
Ma takie śmieszne okulary, myślała Lily, patrząc na niego zza pleców innych dzieci, w drucianych oprawkach. Nie stać go na nowe?Wydaje się być miły, myślała dalej dziewczynka, stając na palcach, by lepiej mu się przyjrzeć, muszę koniecznie się dowiedzieć, gdzie będzie siedzieć.


James Potter od dłuższego czasu czuł na swoich plecach palące spojrzenie dziewczynki; ani drgnął, choć jego kolega, Syriusz Black, już trzeci raz nadepnął mu na stopę.
Muszę to wytrzymać, myślał chłopiec, mocno zaciskając blade wargi, a następnie dać przyjacielowi mocnego kopa. Kiedy tylko się odwróci…
Ale gdy tylko Lily się odwróciła, uniósł głowę, by sprawdzić, kto mógł mu się tak bacznie przyglądać.
Jest całkiem ładna, uznał, kiwając z aprobatą głową. Nie piękna, ale ładna!


Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, Lily musiała przyznać, że decyzja Tiary Przydziału, była najlepszą rzeczą, jaka jej się w życiu przytrafiła. Dobrze pamiętała strach, który chwycił ją za gardło i za nic nie chciał puścić, gdy McGonagall odczytała jej nazwisko…
- Evans, Lily.
Ugięły się pod nią kolana; zmusiła się, by się wyprostować i usiąść na krześle, które podsunęła jej wicedyrektorka.
Dalej wszystko potoczyło się tak szybko, że nie była w stanie tego zapamiętać. Ktoś gwizdnął, ktoś inny krzyknął, głośno dowodząc, że jej miejsce jest wśród Krukonów… Tiara była innego zdania i, nie zwlekając ani chwili dłużej, bez wahania przydzieliła ją do Gryffindoru…
- Możesz być z siebie dumna – powiedział James Potter, ciągnąc ją za dwa rude warkocze i zmuszając, by się do niego odwróciła. – Do Gryffindoru trafiają tylko najlepsi.
Jestem z siebie dumna, pomyślała Lily, nim uczta na dobre się rozpoczęła, ale nie mogę się do tego przyznać. Nie przed nim!
Wkrótce salę wypełniły brzęk sztućców i krzyki zachwyconych uczniów.


*

Do tylu rzeczy muszę się jeszcze przyzwyczaić, myślała Lily, przeszukując skotłowaną pościel i zaglądając w niemal każdy zakątek dormitorium. Wszystko jest tu dla mnie nowe. Molly i Katie chyba nie mają takich problemów…
Jej palce sprawnie przesuwały się po pościeli, wyczuwając nawet najmniejszą bulwę i odpinając każdy z dwunastu okrągłych, elegancko poprzyszywanych guzików. Zajrzała pod poduszkę, wierząc, że pantofel, który zgubiła wczoraj, po prostu musi tam być. Obejrzała dno ogromnego, zamkniętego zwykle na cztery spusty kufra, a następnie, wcale się z tym nie kryjąc, przeszukała kufry swoich współlokatorek. Przyszło jej do głowy, że mogła go po prostu zgubić. Zrobiło się jej przykro; czuła by się prawie tak samo, gdyby zgubiła dobrego przyjaciela.
Te buty, ze ślicznymi, zielonymi zasuwkami, były dla niej prawie wszystkim…
Lily z ulgą odkryła, że lewy but leżał między kufrem Katie, w którym schowano dwa śliczne atłasowe pantofelki i elegancką suknię, a kufrem Molly, na którym stała klatka z olbrzymim, rudym kocurem. Nie pamiętała, by go tam zostawiła…
Kot syknął, gdy się do niego zbliżyła, jakby chciał powiedzieć: Czego ode mnie chcesz? Zmiataj, zanim ci pokażę, do czego służą moje ostre pazury!
A żeby cię, myślała Lily, zakładając na nogę lewy but i rozglądając się za prawym, pchły oblazły, paskudny kocurze. Zmuszę Molly, żeby trzymała cię w pokoju wspólnym, a nie w dormitorium. Zobaczymy, jak wtedy będziesz cienko śpiewał.


Prawy but leżał na parapecie okna między doniczką z czerwonymi fuksjami, a obrzydliwym śmierdzącym zielem, które przywiozła ze sobą Molly, uparcie twierdząc, że to nie żadne chwast, tylko paprotka, którą dostała od mamy na jedenaste urodziny.
Trudno by było się z nią o to spierać, myślała dalej Lily, licząc piegi na swym nosie i przeczesując palcami cienkie, rude włosy, jest równie uparta jak ja. Chyba tylko James Potter…
Od razu odrzuciła od siebie tę głupią myśl, uznając ją za mało prawdopodobną. Bo przecież James nie mógł… prawda?


*


Za oknem, przy którym stała, widać było skąpane w słońcu zielone błonia; rozłożyste dęby i buki wyciągały swe długie, smukłe gałęzie w stronę światła przedzierającego się przez gęste, białe chmury. Na wzgórzu porośniętym z trzech stron kępkami bladozielonej trawy, a z czwartej gęstym, sosnowym lasem, stała chatka gajowego Hogwartu. Z komina unosił się czarny dym; Hagrid przygotowywał dla siebie posiłek. Trzasnęły okiennice; ktoś wrzasnął, ktoś inny domagał się, by pozwolono mu spać.
Dwa przysadziste gnomy przeskoczyły przez drewniane ogrodzenie i pobiegły w stronę lasu, nie oglądając się za siebie. W rękach trzymały jedzenie, które zabrały gajowemu; udziec z dzika i beczkę najlepszego wina, jakie mógł zdobyć w tej okolicy.
Kto z kim przystaje, myślała dziewczynka, zadzierając piegowaty nosek i patrząc w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widać było czerwoną twarz gajowego, takim się staje. Będzie miał nauczkę na przyszłość…
Lily ze zdumieniem odkryła, że od dłuższej chwili patrzy w jeden punkt; stała tyłem do okna (nie pamiętała, by się odwróciła), obserwując innych uczniów w pośpiechu opuszczających szkolny, przepełniony gwarem i dziwnym, drażniącym oczy i śluzówkę zapachem korytarz. Tuż nad podłogą unosił się gęsty, ciemnopomarańczowy dym, konsystencją przypominający budyń, omotując kostki młodych adeptów magii. Zakręciło się jej w głowie; kichnęła raz, a potem drugi, nie mogąc się powstrzymać.
Nagle, jej uwagę zwrócił postawny mężczyzna o mocno zarysowanym podbródku i jasnych, zimnych oczach, który szybko przebiegł obok okien wychodzących na szkolny dziedziniec, rozpychając na boki plączących mu się pod nogami uczniów.
Jestem prawie pewna, że gdzieś go już widziałam, myślała Lily, patrząc na mężczyznę, który szybkim krokiem przeszedł przez wysokie, zwieńczone okrągłym łukiem drzwi, kierując się w stronę schodów prowadzących na drugie piętro. Zaraz, wiem, kto to jest. To ojciec Remusa, przyszedł go odwiedzić. Często mu się to zdarza…
Na chwilę jego jasnoniebieska połyskująca w słońcu szata zniknęła jej z oczu, by następnie – bez żadnego ostrzeżenia, pojawić się tuż przed jej nosem. Lupin minął ją, nie zaszczyciwszy nawet spojrzeniem. Czyżby wiadomość o awanturze, jaką zrobiła, gdy się dowiedziała, że daleki kuzyn Katie jest wilkołakiem, rozeszła się już wśród rodziców i nauczycieli? A może wcale jej nie zauważył?
Wyglądał na zmartwionego, uznała dziewczynka, patrząc na jego zgarbione plecy i drżącą rękę, którą odgarnął opadający na czoło kosmyk włosów. W takich chwilach ludzie często zapominają o zasadach dobrego wychowania…




*

James mógł tylko zgrzytać zębami z bezsilnej złości, gdy woźny i nauczyciele przeszukiwali jego szkolną torbę; przesunął spojrzeniem po korytarzu, zatrzymując się na dłużej na niskim, rzucającym się w oczy chłopcu.
Benny, który stał trzy kroki dalej, wyglądał na zadowolonego, ale i trochę zdenerwowanego, co mocno go zaskoczyło. (Na tyle, na ile Jamesa Pottera coś jest w stanie zaskoczyć). Bez namysłu postanowił to wykorzystać; zrobił najbardziej niewinną minę, na jaką było go stać, ruchem głowy wskazując wypchaną po brzegi torbę. Zabawę czas zacząć, uznał, przygryzając wargę i nucąc coś pod nosem, by lepiej wczuć się w rolę.
Jak się okazało, był w tym naprawdę dobry.
Bez dwóch zdań, Beniamin dał się nabrać…
- Nic tam nie ma – słabo protestował Potter, choć dobrze wiedział, że nie przyniesie to efektów; mało tego, mogło sprowadzić na niego nie lada kłopoty. – Nie trzeba sprawdzać, żeby… – dodał cicho. Czy mu się tylko zdawało, czy Filch wyglądał na trochę zaniepokojonego?
- Widziałem, jak ten smarkacz coś tu wnosił, panie profesorze – zwrócił się do jednego z nauczycieli woźny, nisko pochylając głowę, jakby to mogło mu w czymś pomóc, i mamrocząc pod nosem: „Jeszcze cię dostanę, nicponiu!”. – Zajrzyj do lewej kieszeni – polecił Benny’emu, który kucnął obok, bacznie przyglądając się temu całemu przedstawieniu, jakie urządził Filch. – Nie bój się, nic ci się nie stanie.
Chłopiec wsadził rękę do jednej z kieszeni przyszytych do wewnętrznej strony torby, a następnie głośno wrzasnął:
- To coś mnie ugryzło!!!
Ze szkolnej torby Jamesa Pottera wyskoczył szary, tłusty szczur i, niewiele myśląc, pobiegł przed siebie.


Wydawało mu się, że zobaczył zaskoczenie na bladej twarzy Benny’ego. Jego umysł wybrał sobie właśnie tę chwilę, by mu przypomnieć, że od pół godziny powinien być na obiedzie. Nie znosił siedzieć na zajęciach z pustym żołądkiem; zwłaszcza na eliksirach, gdy każdy dodawany do wywaru składnik przypominał mu, co mógłby pomieścić we własnym brzuchu.
Szkoda, mruknął do siebie, patrząc na paczkę po ciasteczkach leżącą tuż przy jego nodze. Szkoda, że jest pusta. Zjadłbym hipogryfa z kopytami, taki jestem głodny.
I spóźniony – usłużnie podpowiedziała mu ta cześć mózgu, która odpowiadała za jego rozkład dnia.
- Nie mam z tym nic wspólnego – odparł prawie natychmiast James, nim ktoś zdążył go o to zapytać. – Tego szczura widzę po raz pierwszy w życiu.
Jednocześnie z drugiego końca korytarza rozległ się głośny, nie wróżący nic dobrego krzyk:
- Irytek! Czekaj tylko, niech cię złapię, ty mały złośliwy duszku, a zobaczysz, co ci powyrywam!
Złośliwy poltergeist, który zamieszkiwał zamek od wielu stuleci, tylko się roześmiał, prezentując przy tym cały szereg widmowych zębów i wsiąkł w kamienny sufit, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać.
- Dom wariatów – mruknęła młodsza pielęgniarka, panna Cinderella Edgar, od stóp po samą głowę umazana czarną, cuchnącą maścią. James siłą musiał się powstrzymać od głośnego, niekontrolowanego chichotu, który prawie wyrwał się z jego ust. Żałował, że go tam nie ma; ile by dał, by zobaczyć teraz minę szkolnej pielęgniarki i powiedzieć jej – prosto w twarz, że to jego robota. Ściślej mówiąc, jego i Syriusza, ale nie zamierzał rozmieniać się na drobne. Kto by tam to liczył…
Ważny był efekt; a wrzeszcząca, umorusana od stóp po samą głowę pielęgniarka, stanowiła naprawdę ciekawy i interesujący obiekt kpin. Dobrze rozpoczynał się dla niego ten rok szkolny…
- Doprawdy, dom wariatów. Muszę koniecznie porozmawiać o tym z dyrektorem. Tak dłużej być nie może! – krzyknęła Cinde, unosząc brzegi jasnożółtej szaty (stanowczo odmówiła noszenia ponurego, pielęgniarskiego kitla, twierdząc, że nie jest jej w nim do twarzy) i biegnąc na wyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet Albusa Dumbledore’a.
- Z tym też pewnie nie masz nic wspólnego? – zapytał woźny, patrząc badawczo na jego twarz; cieszył się, że będzie mógł mu wlepić szlaban. Niedługo James Potter dostanie się w jego ręce…
- Nic, a nic – odparł zapytany, pokazując szereg równych, białych zębów. – O to też masz zamiar mnie oskarżyć?
- Panie Potter… O wpół do czwartej proszę udać się do mojego gabinetu. Będę tam na pana czekał. – Horacy nie wydawał się być skory do rozmowy; sprawiał wrażenie człowieka, który zawsze musi mieć ostatnie słowo, niezależnie od tego, czy ma rację, czy nie.
- Mam szlaban? – bardziej stwierdził, niż zapytał. Nie doczekał się odpowiedzi; być może dlatego, że profesor Slughorn był już pochłonięty rozmową z profesorem Kettleburnem, a być może dlatego, że pytanie to zostało zadane pełnym gniewu głosem i profesor nie uznał za stosowne na nie odpowiadać. – Będę tam na pana czekał, panie profesorze.
Nie wiadomo, co było gorsze; uśmiech, który ni stąd ni zowąd rozjaśnił twarz Filcha, czy pełne gniewu spojrzenie, którym obrzucił go profesor Slughorn. James po gruntownym przemyśleniu sprawy, wybrał to drugie; sto razy wolałby wpaść w ręce woźnego, niż przez cały piątkowy wieczór patrzeć na zaczerwienioną twarz Horacego.




*

Na łagodnym, pokrytym drobnymi kępkami trawy wzgórzu rósł rozłożysty dąb. Na cienkich gałęziach między małymi zielonymi liśćmi, połyskiwały twarde skorupki na wpół dojrzałych żołędzi. Na trawie, w miejscu, gdzie uklepane podłoże łączyło się z miękką, rozkopaną, czarną ziemią, siedział niski chłopiec. Na ramieniu usiadł mu duży ptak o brązowo – białym upierzeniu, zaglądając do książki, którą Severus trzymał na kolanach. Na pierwszej stronie między opisem jednego z bardziej skomplikowanych eliksirów a zapisaną odręcznie formułką, widniała duża, czerwona plama.
Pamiątka tamtych koszmarnych dni…
Kiedy jego ojciec bił matkę, a on siedział w szafie, udając, że tego nie słyszy. Pamiętał to tak dobrze, jakby wydarzyło się wczoraj.
Nie oglądaj się za siebie, myślał, przewracając grube kartki poplamionej księgi, tak robią tylko głupcy. A ty na pewno do nich nie należysz. Matka na to nie zasłużyła, ale… sama była sobie winna. Nie musiała zmuszać ojca do tych ciągłych wizyt…
Nie musiała, ale chciała wszędzie go ze sobą zabierać, bo bardzo go kochała – usłużnie podpowiedziała mu ta cześć mózgu, która odpowiadała za uczucia i emocje.
Bzdura, uznał. To czysty nonsens, wcale nie musiało tak być; ale coś mu mówiło, że właśnie tak było.
To było wtedy… wtedy przysiągł sobie, że nigdy nie będzie tak słaby i bezbronny, jak jego matka…


Często wracał myślami do tamtych okropnych dni, kiedy nie liczyły się dla niego żadne nagrody ani pochwały, tylko te rzadkie chwile, gdy na twarzy jego matki pojawiał się słaby uśmiech.
Grymas, który przez moment pojawił się na jego twarzy, był podobny do uśmiechu często pojawiającego się u szaleńców. Zacisnął zęby tak mocno, że aż rozbolały go szczęki. Przełknął głośno ślinę, patrząc przed siebie i czując, że ogarnia go strach. Dopiero teraz uświadomił sobie, że został sam.
Zamrugał szybko powiekami, powstrzymując cisnące się do oczu łzy; zmusił się, by o tym nie myśleć. Kiedyś… przyjdzie na to czas. Ale jeszcze nie teraz…

- Czemu siedzisz sam?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Słowo Pisane Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin